Podwyżki płac nie są jeszcze tak duże, by mieć wpływ na wzrost cen – uważa prezes NBP. Ale to się może zmienić.

RPP musi mieć pewność, że ożywienie w gospodarce będzie trwałe i może podbijać inflację. Dopiero wtedy może podniesie stopy procentowe. Tak można podsumować piątkowe wypowiedzi prezesa Narodowego Banku Polskiego Adama Glapińskiego na temat perspektyw polityki pieniężnej. NBP nie zamierza jej zmieniać pod wpływem bieżącej wysokiej inflacji, liczą się dla niego perspektywy, a o tych będzie można więcej powiedzieć po nowej projekcji inflacji i PKB, która zostanie opublikowana w lipcu.
Odporność banku na alarmujące dane (w maju ceny były o 4,8 proc. wyższe niż rok wcześniej) wynika stąd, że uważa on to zjawisko za przejściowe i wywołane czynnikami, na które wyższe stopy procentowe nie mają wpływu. Inflacja mogłaby niepokoić, gdyby była efektem nadmiernego popytu, albo wynikała z pogoni za wzrostem płac. Ale, jak mówił prezes Glapiński, na rynku pracy nie dzieje się nic, co mogłoby podbijać wzrost cen i zmuszać RPP do jakiegoś dostosowania.
– Ocena sytuacji jest utrudniona przez występujące obecnie efekty bazy (z poprzedniego roku – red). Po ich wyeliminowaniu wzrost wynagrodzeń jest poniżej poziomu sprzed pandemii. Trudno zatem mówić o nadmiernej presji płacowej. Poza tym przychody firm w I kw. wzrosły o 10 proc., czyli szybciej niż wynagrodzenia. Nie występuje więc u nich presja kosztowa, która by wynikała z tempa wzrostu płac – mówił prezes NBP.
Choć Adam Glapiński stara się uspokajać nastroje, to podłoże do popytowego wzrostu inflacji wydaje się dość żyzne. Z jednej strony mamy rosnący strach ludzi przed nadmiernym wzrostem cen, widoczny choćby w badaniach sondażowych (ankieta zrobiona dla DGP sprzed kilku dni, według której Polacy bardziej boją się inflacji niż kolejnej fali COVID-19), czy innych danych, np. tych dostarczanych przez Google Trends. A inflacyjny problem przebija się do społecznej świadomości, bo – na co zwraca uwagę Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium – tym razem zakres wzrostu cen jest szeroki. To już nie tylko drożejąca żywność czy paliwa, ale cała gama usług i towarów. A na dodatek ujemne realne stopy procentowe powodują, że na wartości tracą zgromadzone oszczędności.
Jednakże mamy wyraźne odbicie popytu na pracę. GUS opublikował w poprzednim tygodniu dane o nowo utworzonych miejscach pracy i wakatach. Wynika z nich, że w I kw. – czyli w czasie, gdy poniewierał nami COVID-19, wiele branż usługowych było wyłączonych, a handel działał z ograniczeniami – liczba wakatów wzrosła o 44 proc. w porównaniu z zeszłym rokiem, a przedsiębiorcy stworzyli o 12 proc. więcej nowych etatów. Andrzej Kubisiak, wicedyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, mówi, że to dość zaskakujące informacje. Bo pandemia zaczęła się dopiero w połowie marca 2020 r. i trudno tłumaczyć to efektem niskiej bazy.
Do czego to może prowadzić? Ekonomiści nazywają to efektem drugiej rundy: ludzie, widząc, że rosną im koszty utrzymania, żądają wyższych płac, co z kolei powoduje wzrost kosztów w firmach i skłania je do jeszcze większych podwyżek cen.
– Może dziś ryzyko wystąpienia efektów drugiej rundy nie wydaje się duże, ale warto o nim pamiętać. Mamy bardzo niskie bezrobocie, według badania BAEL jest ono już na poziomie sprzed kryzysu. W wielu sektorach, zwłaszcza w przemyśle, nadal są niedobory pracowników. Wraz z przyspieszeniem wzrostu gospodarczego i odbudową popytu na pracę ryzyko większej presji płacowej może narastać – mówi Grzegorz Maliszewski.
Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego, dane GUS o wakatach nazywa zaskakującymi. Ale czy to może spowodować, że pracownicy będą mieli na tyle mocną pozycję przetargową, by żądać wysokich pensji? Według wicedyrektora PIE presja płacowa może wzrosnąć, ale raczej jeszcze nie w tym roku. Jak mówi, w najbliższych miesiącach dynamika płac będzie jeszcze zaburzona przez ubiegłoroczne efekty pandemii. W części firm doszło do tymczasowego obniżenia czasu pracy i wynagrodzeń, a teraz następuje odrabianie strat. Nawet dwucyfrowy wzrost pensji w ciągu roku nie musi oznaczać jej podwyżki, raczej powrót do stanu sprzed COVID-19.
– Poza tym firmy wyszły z tego kryzysu poobijane, szczególnie w branżach, które były zamknięte i tam nie ma zbyt dużo gotówki na finansowanie podwyżek. To może być mocny hamulec dla wystąpienia efektu drugiej rundy już teraz – mówi Andrzej Kubisiak. Ale dodaje, że to całkiem realny scenariusz na przyszły rok: podwyżki mogą nabrać rozpędu, jeśli będzie problem z podażą pracy i liczba wakatów się zwiększy.
– To jest odpowiednie środowisko dla wystąpienia efektu drugiej rundy, ale nie wierzę, że bank centralny będzie się temu spokojnie przyglądał – ocenia Andrzej Kubisiak. Jego zdaniem wbrew dzisiejszym sygnałom z RPP prędzej czy później dojdzie do zmiany stóp procentowych, bo w przyszłym roku mogą wystąpić symptomy przegrzanej gospodarki. Nie musi to być skokowy wzrost, ale jakiś sygnał, by schłodzić oczekiwania.
Popyt na pracę szybko się odbudowuje