Chodzi o wolność wyboru – tak Narodowy Bank Polski uzasadnia swoje postulaty wprowadzenia ustawowych gwarancji honorowania gotówki w sklepach i punktach usługowych. NBP jest tak bardzo zdesperowany, by bronić tej wolności, że przed kilkunastoma dniami podjął kolejną próbę przekonania Ministerstwa Finansów i rządu, by wprowadzić odpowiednie zapisy do ustawy o usługach płatniczych.

Tym razem zaapelował o to, wydając opinię do projektu nowelizacji tej ustawy, którą napisało MF, a która dotyczy zupełnie czegoś innego (m.in. zmienia zasady funkcjonowania biur płatniczych i małych instytucji płatniczych).
Wszystko jednak wskazuje na to, że kolejny apel podzieli los poprzednich. Bo Ministerstwo Finansów nadal jedynie „prowadzi analizę w zakresie optymalnego sposobu zaadresowania kwestii akceptacji płatności gotówkowych”, tak żeby pogodzić uszczelnianie systemu podatkowego (czemu obrót gotówkowy raczej nie służy) i równe traktowanie form płatności. Przy czym resort wyraźnie podkreśla w odpowiedzi na nasze pytania w tej sprawie, że nie dostaje żadnych sygnałów o tym, że ktoś komuś odmówił przyjęcia zapłaty w gotówce. Co można rozumieć jako sugestię, że nie widzi pilnej potrzeby zmian w prawie, pożądanych przez NBP.
A może to MF ma rację i owa wolność wyboru, o którą bank tak się martwi, nie jest jednak zagrożona? Tym bardziej że w takim rozumieniu, jakie prezentuje NBP, byłaby to wolność kulawa: konsument używający gotówki cieszyłby się ustawowymi gwarancjami, ale już ten, który woli płacić aplikacją w smartfonie (albo kartą), takich gwarancji by nie miał. Ostatnio zwróciła na to uwagę Fundacja Polska Bezgotówkowa. Jeśli ustawa chroniłaby tylko jedną formę płatności, to z natury rzeczy pozostałe mogłyby być dyskryminowane.
Łącząc te kropki, można chyba zaryzykować tezę, że tu wcale nie o równouprawnienie chodzi, a o to, by zatrzymać proces społecznego odwrotu od banknotów i monet na rzecz płatności bezgotówkowych, który mocno przyspieszyła pandemia. Dla żadnego banku centralnego zanik używania gotówki nie jest sytuacją komfortową. NBP ma prawo się martwić, bo mimo gigantycznego wzrostu wartości gotówki w obiegu w wyniku pandemii jej udział w płatnościach w ubiegłym roku zmalał na rzecz płatności bezgotówkowych. Tymczasem gotówka to jedyna forma pieniądza banku centralnego bezpośrednio dostępna dla gospodarstw domowych i firm. Im jest mniej popularna, im większą rolę zaczynają odgrywać prywatni dostawcy narzędzi płatniczych, tym mniejszy jest też wpływ państwa na utrzymanie stabilności systemu płatniczego. To trochę tak jak z infrastrukturą strategiczną. Nikt nie będzie przecież oddawał – dajmy na to – krajowej sieci energetycznej w ręce prywatnych podmiotów, na które państwo nie miałoby wpływu, a dla których najważniejszy jest ich własny interes.
Banki centralne, nie tylko nasz NBP, dostrzegają więc ryzyko spadku roli pieniądza państwowego w bieżących płatnościach. To, co różni nasz bank od reszty świata, to dość oryginalna metoda, jaką przyjął, by to ryzyko zniwelować. Gdy inni coraz mocniej akcentują potrzebę wprowadzenia tzw. cyfrowej waluty banku centralnego (Central Bank Digital Currency – CBDC), NBP ogłasza początek prac nad narodową strategią bezpieczeństwa gotówki. A projekty CBDC traktuje cały czas w kategoriach egzotycznego eksperymentu. Trochę to przypomina próbę uatrakcyjnienia maszyny parowej przez pomalowanie jej na jaskrawy kolor w czasach, gdy coraz większą popularność zdobywa silnik Diesla.
Mamy więc z jednej strony prezesa NBP Adama Glapińskiego, który o wspieraniu rozwoju obrotu gotówkowego mówi regularnie co najmniej od pół roku i dla kontrastu szefową Europejskiego Banku Centralnego Christine Lagarde zapowiadającą wprowadzenie cyfrowego euro w ciągu czterech lat. Nie tylko ją zresztą, kilka tygodni temu o cyfrowym dolarze mówił szef Fed Jerome Powell, a nie dalej jak tydzień temu Bank Anglii wydał komunikat o powołaniu grupy roboczej, która ma pracować nad cyfrowym funtem. Choć nikt z nich nie zamierza zaprzestać drukowania banknotów i bicia monet, to jednak zapewne uznali oni, że lepszą odpowiedzią na rozwój płatności cyfrowych będzie włączenie się do tej gry. Im szybciej, tym lepiej, bo projekt CBDC jest na tyle skomplikowany, że potrzeba na niego raczej lat niż miesięcy. W Szwecji, gdzie używanie gotówki przez obywateli praktycznie zanika, prace nad e-koroną ruszyły już w 2017 r. i jeśli wierzyć deklaracjom Stefana Ingvesa, prezesa Riksbanku, potrwają kolejne pięć lat.
Wniosek: nie ma co czekać. Projekt CBDC wymaga czasu, bo jak się go nie dopracuje, to może on stanowić zagrożenie dla sektora banków komercyjnych, np. wtedy, gdy ludzie będą wycofywać z nich depozyty i przechodzić na rachunki w banku narodowym. Ale z drugiej strony cyfrowa waluta może otwierać nowe możliwości prowadzenia polityki pieniężnej. Przede wszystkim decyzje o stopach procentowych będą działać bezpośrednio na rynek, jeśli waluta cyfrowa będzie oprocentowana. Ba, teoretycznie CBDC daje możliwość wprowadzenia głęboko ujemnych stóp procentowych, co nie ma większego sensu przy tradycyjnej gotówce. Wiceszefowa Riksbanku Anna Breman rozważała ostatnio, czy przy użyciu CBDC da się bezpośrednio zrobić tzw. helicopter money bezpośrednio do konsumentów (dziś transfery organizują rządy, vide czeki Bidena). Ale przede wszystkim państwo nadal udostępniałoby swój pieniądz obywatelom. Również tym, którzy nie chcą już używać banknotów i monet w fizycznej postaci.