W marcu mieliśmy zaskakujące przyspieszenie wzrostu cen. To znów rozpocznie dyskusję o zmianach w polityce pieniężnej.

Według wstępnych danych opublikowanych wczoraj przez GUS inflacja wyniosła 3,2 proc. To więcej, niż oczekiwali ekonomiści, którzy byli przekonani, że nie przekroczy ona 3 proc. Teraz spekulują, kiedy wzrost cen wybije się ponad górną granicę dopuszczalnych odchyleń od celu inflacyjnego Narodowego Banku Polskiego (cel to 2,5 proc. z możliwością odchylenia o 1 pkt proc. w górę i w dół) i jak długo to może potrwać.
Odbicia spodziewano się m.in. przez ceny paliw (wyższe niż przed rokiem aż o 7,6 proc.) i nośników energii (wzrost o 4,2 proc.), to jednak przyspieszenie było większe od oczekiwanego. – Musiało się wydarzyć coś dużo więcej. Myśmy spodziewali się nawet większego wzrostu cen paliw, niż podał GUS, a mimo to zakładaliśmy 3-proc. inflację. Coś się więc musiało wydarzyć, czego jeszcze nie wiemy, bo nie mamy pełnych danych. I musiało to być istotne szarpnięcie – mówi Piotr Bielski, ekonomista Santander Bank Polska. Według niego tzw. inflacja bazowa, która nie uwzględnia cen żywności i energii jako tych najbardziej zmiennych, mogła w marcu wzrosnąć do 4 proc. Choć większość ekonomistów zakładała jej spadek. – Szybszemu wzrostowi inflacji bazowej sprzyja presja kosztowa w związku z zaburzeniami w łańcuchach dostaw, co jest efektem m.in. ograniczonego dostępu do układów scalonych czy dużej liczby pracowników na kwarantannie – uważa Grzegorz Pachucki z Banku ING. Według niego problem może narastać w dalszej części roku. Już widać to w rosnących cenach produkcji, a przedsiębiorcy raportują rosnące koszty w cyklicznych badaniach, m.in. PMI. Najnowsze wyniki poznamy dziś, ale w poprzedniej edycji raportu o koniunkturze w polskich firmach przemysłowych eksperci zwracali już uwagę, że w lutym koszty produkcji rosły w tempie najszybszym od dekady. Powód? Niedobory materiałów na światowych rynkach, problemy logistyczne na granicach, a także osłabienie złotego. Od tamtej publikacji złoty nadal tracił na wartości, a wąskie gardła w handlu międzynarodowym nie udrożniły się. IHS Markit, który prowadzi badania PMI, stwierdzał, że producenci przenieśli wyższe koszty na klientów, co skończyło się wzrostem cen produktów gotowych w tempie nienotowanym od maja 2004 r.
– Nie wiemy jeszcze, czy marcowy wzrost inflacji jest jednorazowym zjawiskiem, czy okaże się trwały. Ale szerszy kontekst jest taki, że mimo pandemicznego spowolnienia mamy cały czas do czynienia z uporczywością inflacji. Marzec nie był pierwszym miesiącem, w którym wzrost cen był wyższy od oczekiwanego – mówi Piotr Bielski. Jego zdaniem należy to traktować jak sygnał ostrzegawczy. Jeśli wejdziemy w okres pokryzysowego odbicia gospodarczego z podwyższoną inflacją, to zapewne pójdzie ona w górę jeszcze bardziej na fali zwiększonego popytu. – Gdy zaczną znikać restrykcje i ujawni się odłożony popyt, to ryzyko inflacyjnego wybicia w górę jest jak najbardziej realne. Może dotyczy to bardziej przyszłego roku, ale trzeba to brać pod uwagę – mówi ekonomista.
Po publikacji danych GUS pod ścisłą obserwacją rynku znów znalazł się Narodowy Bank Polski. Choć nikt nie ma złudzeń, że Rada Polityki Pieniężnej już zdecyduje się np. na podwyżkę stóp procentowych (bo wśród większości ekonomistów panuje zgoda, że taka podwyżka teraz byłaby przedwczesna), to jednak rynek znów zaczął wyceniać w kontraktach na przyszłą stopę procentową zaostrzenie kursu w polityce pieniężnej. „Rynek po krótkiej pauzie spowodowanej gołębimi komentarzami prezesa Glapińskiego po marcowym posiedzeniu RPP znowu widzi cykl podwyżek w Polsce i stopę procentową w okolicach 0,75 proc. w 2022 r. (…) Teraz piłka po stronie NBP, znowu zobaczymy kontrę na te oczekiwania?” – pisał wczoraj na Twitterze Wojciech Stępień, ekonomista banku BNP Paribas.
Przedstawiciele NBP nie tylko twardo wykluczają podwyżki stóp w najbliższym czasie: niektórzy członkowie rady mówią nawet o możliwych obniżkach, sam prezes Adam Glapiński jeszcze w styczniu nie wykluczał takiego ruchu, gdyby doszło do zaostrzenia kryzysu pandemicznego, co zagroziłoby perspektywom gospodarki. Poza tym rynek ma w pamięci interwencje walutowe, które NBP przeprowadzał w grudniu. Skupywał wówczas waluty, by osłabić złotego. Od tamtego czasu złoty i tak stracił na wartości (na początku tygodnia kurs była najsłabszy od 2009 r.) – co będzie czynnikiem podbijającym ceny towarów z importu. Bank centralny zapowiedział też kilka tygodni temu, że rozważy zwiększenie skupu obligacji skarbowych i gwarantowanych przez Skarb Państwa. Była to bezpośrednia odpowiedź na wzrost rentowności obligacji, ale ponieważ operacja sprowadza się do zwiększenia bilansu NBP, to też działa jak poluzowanie polityki pieniężnej. I zapewne bank z tego nie zrezygnuje, biorąc pod uwagę, że potrzeby pożyczkowe rządu i instytucji z nim powiązanych nadal będą w tym roku duże.
– Biorąc to wszystko pod uwagę, to nie jest czas, by myśleć o kolejnej stymulacji monetarnej. Oczywiście nie oznacza to, że trzeba już podnosić stopy – jest zbyt dużo niepewności. Ale też to raczej nie jest sytuacja, w której można ze swobodą stwierdzać, że ryzyko wysokiej inflacji jest znikome, a prawdopodobieństwo zaostrzania polityki pieniężnej zerowe – ocenia Piotr Bielski.