NBP nie jest gospodarzem tej sprawy – mówi o problemie kredytów frankowych Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego. „Rząd jest raczej obserwatorem” – deklarował kilka tygodni temu premier Mateusz Morawiecki. Zadziwiać może tak spokojne podejście do kwestii, która – w skrajnym przypadku ‒ może mieć wartość przekraczającą 10 proc. PKB i przy okazji może rozłożyć na łopatki nasz system bankowy.

Te wysokie procenty PKB – wyliczane przez same banki, ale w ubiegłym tygodniu potwierdzone przez Komisję Nadzoru Finansowego – biorą się z możliwych odpowiedzi Izby Cywilnej Sądu Najwyższego na pytania zadane pod koniec stycznia przez I prezes SN. Najbardziej kosztowna opcja polegałaby na możliwości unieważniania umów kredytowych w połączeniu z uznaniem, że bieg przedawnienia roszczeń banków (bo mogą się domagać zwrotu nienależnie wypłaconych pieniędzy) liczy się od momentu udzielenia kredytu, a w tym przypadku raczej „niekredytu”. Kosztowna dlatego, że banki straciłyby całość pożyczonych kwot i musiałyby oddawać klientom te raty, które się nie przedawniły. Więc chociaż portfel kredytów frankowych wynosi ok. 100 mld zł, to strata banków mogłaby być ponaddwukrotnie większa.
Oczywiście to wszystko przy założeniu, że po uchwale IC SN wszyscy klienci idą do sądów i wygrywają unieważnienie umów. Z punktu widzenia wyników banków liczy się jednak nie to, co faktycznie stanie się w przyszłości, ale jak wycenić kredyty w najbliższym sprawozdaniu finansowym. Nie da się ich odzyskać, znaczy, że są warte zero albo i mniej.
Mimo to ani prezes Glapiński, ani premier Morawiecki nie wydają się szczególnie przejęci. Nie wspierają też szczególnie propozycji ugód zgłoszonej pod koniec ub.r. przez Jacka Jastrzębskiego, przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego. Ten chce, żeby kredyty frankowe przewalutować na rodzimą walutę. Przeliczenie miałoby odbyć się w taki sposób, jakby hipoteka we frankach od początku była w złotych i ze złotowym oprocentowaniem.
Dla szefa banku centralnego, jak się zdaje, to kwestia ambicjonalna. Na piątkowej wideokonferencji prasowej Glapiński podkreślał, że nie został należycie poinformowany o pomyśle nadzorcy. A dopóki na stole nie leży konkret, właściwie nie ma do czego się odnosić (choć prezes NBP mówił też, że jego instytucja ma wyliczenia skutków rozstrzygnięć frankowych i że są one podobne do szacunków KNF; wiadomo też, że ugody były tematem posiedzeń Komitetu Stabilności Finansowej i Komisji Nadzoru Finansowego – w obu zasiada przedstawiciel banku centralnego). W dodatku doradcy prezydenta już kilka lat temu proponowali podobne rozwiązanie sprawy frankowej i wtedy nikt ich nie posłuchał.
Premier powagę sytuacji powinien dobrze rozumieć. W końcu do rządu przyszedł z fotela prezesa banku. I to takiego, który z rozmysłem wstrzymywał się z udzielaniem ryzykownych kredytów walutowych. Później zmienił nieco zdanie i dawał taką możliwość klientom, a finalnie przejął bank z dużym portfelem frankowych hipotek i dziś jest jednym z najbardziej zainteresowanych rozwiązaniem kwestii frankowej.
Niemal to samo, co o premierze, można powiedzieć i o ministrze finansów (był w tym samym banku, tylko nie był prezesem), który w sprawie kredytów walutowych również zachowuje dalece posuniętą powściągliwość.
Jeśli mamy mocne argumenty, by nie podejrzewać szefa rządu czy banku centralnego o brak wyobraźni, to trzeba założyć, że wiedzą więcej i sytuacja nie jest tak groźna, jak mogłoby się wydawać. Albo też mają jakiś dalekosiężny plan, który nie przychodzi nam do głowy.
Pierwsza opcja musiałaby przewidywać, że Sąd Najwyższy nie będzie dla banków tak srogi, jak widzą pesymiści. I że sprawa skończy się kosztami nie rzędu 10 proc. PKB, tylko np. jednej trzeciej czy jednej czwartej tej wielkości. Wprawdzie szef Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – jeden z czołowych obrońców frankowiczów – spodziewa się, że uchwała Sądu Najwyższego będzie korzystna dla klientów banków. Ale korzyść liczona nie w setkach, a w dziesiątkach miliardów to wciąż korzyść.
Druga opcja: a co, jeśli załatwienie sprawy frankowej byłoby finalnym etapem repolonizacji sektora bankowego? W rękach państwa są na razie dwaj najwięksi gracze na tym rynku. Obaj są w mniejszym czy większym stopniu zaangażowani we franki. Obaj jakoś by sobie poradzili nawet przy bardziej bolesnym (dla banków, bo nie dla kredytobiorców) rozstrzygnięciu SN. Inne banki „frankowe” – niekoniecznie. Te zaś należą do inwestorów zagranicznych (jeden do Leszka Czarneckiego, którego trudno nazwać przyjacielem obecnej władzy).
To tylko scenariusz, ale przynajmniej nie zakłada, że władza lekceważy franki.