Kredyty frankowe przez długie lata były miną podłożoną pod nasz system bankowy i pod gospodarkę. Nie ukrywajmy, że podłożoną przez samych bankowców. I nie chodzi o rzekome wprowadzanie klientów w błąd czy abuzywne klauzule w umowach, ale po prostu o skalę ryzyka walutowego, jakie zostało wygenerowane przez udzielenie setek tysięcy hipotek we frankach, euro czy dolarach (a byli i tacy, którzy sprzedawali kredyty w japońskich jenach). Banki zrazu przerzuciły je – nie mogły zrobić inaczej – na klientów. Ryzyko walutowe częściowo zmaterializowało się (czytaj: frank podrożał) po wybuchu globalnego kryzysu finansowego, a w kolejnej części w czarny czwartek w styczniu 2015 r. Ale to ciągle było ryzyko walutowe. Teraz dzięki idącym w dziesiątki tysięcy sprawom sądowym ryzyko związane z hipotekami walutowymi wraca do banków. Ale, co gorsze – staje się już nie tylko ryzykiem, lecz kosztem. Który poniosą nie tylko banki i bankowcy, ale też cała gospodarka, a więc my wszyscy (per saldo na plus wyjdą tylko frankowicze).
Koszty dla banków są oczywiste. Chodzi o te 30–40 mld zł strat, jakie będą się wiązały z umorzeniem części należności od frankowych klientów w ramach planowanych ugód. Ta kwota odpowiada zyskom całego sektora bankowego z ostatnich trzech lat. Warto pamiętać, że te zyski idą nie tylko na dywidendy (w zeszłym roku nie można jej było wypłacać, w tym roku również), lecz także na zwiększenie kapitałów banków, czyli na zwiększenie bezpieczeństwa i możliwości kredytowania gospodarki. Tu właśnie mamy koszt dla całej gospodarki, a więc dla nas wszystkich. Przy czym ten koszt może stać się całkiem bezpośredni i łatwo policzalny – gdyby się okazało, że ten czy ów bank pod ciężarem franków po prostu się załamie.
Sprawa jest bliska przesilenia. Jacek Jastrzębski, przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, który w grudniu wyszedł z propozycją ugód, teraz chce już od banków jasnych deklaracji, czy pójdą na przewalutowanie na wskazanych przez niego warunkach. Za mniej niż półtora miesiąca Izba Cywilna Sądu Najwyższego ma z kolei odpowiedzieć na wiele pytań I prezes SN dotyczących spraw frankowych. Za kilka tygodni powinno się więc wiele wyjaśnić.
Ale blisko przesilenia oznacza też, że niektóre aspekty sprawy nabierają posmaku absurdu. Weźmy dwa przykłady.
Pierwszy to jedno z pytań I prezes SN: „Czy w przypadku nieważności lub bezskuteczności umowy kredytowej z powodu niedozwolonego charakteru niektórych jej postanowień, bieg przedawnienia roszczenia banku o zwrot kwot wypłaconych z tytułu kredytu rozpoczyna się od chwili ich wypłaty?”. Nie „kiedy rozpoczyna się bieg przedawnienia”, tylko „czy rozpoczyna się od chwili wypłaty”. Ze szkoły wiemy, że pytania zamknięte są łatwiejsze, a kierunkowane to już sama przyjemność. Tu konsekwencją może być jedynka, ale z jedenastoma zerami. 100 000 000 000 zł. Odpowiedź „tak” będzie bowiem oznaczać, że w przypadku wygranej frankowicza i unieważnienia kredytu bank nie ma podstaw, by dochodzić od niego nawet zwrotu udzielonej kwoty kredytu. Innymi słowy: frankowicze dostaliby mieszkania za darmo (plus zwrot nienależnie płaconych rat). Jeśli wszyscy poszliby do sądów, to darmowe mieszkania byłyby dla wszystkich. Prezes mBanku, jednego z bardziej frankowych, szacował ostatnio, że dla jego instytucji koszt wyniósłby ok. 15 mld zł. Uwzględniając udział mBanku w portfelu frankowym całego sektora, straty dla systemu to właśnie 100 mld zł lub nawet trochę więcej.
Oczywiście może też paść odpowiedź „nie”. Frankowicze i ich prawnicy już zastanawiają się nad tym, czy Sąd Najwyższy stanie na wysokości zadania.
Innego przykładu dostarczył niedawno rzecznik finansowy. Stwierdził, że „nie można osoby fizycznej pozbawić statusu konsumenta w odniesieniu do umowy, która dotyczy działań niezwiązanych z jej działalnością gospodarczą lub zawodową, z uwagi na jej wiedzę, zaangażowanie, wykształcenie lub zawód”. Wypowiedział się w ten sposób w kwestii definicji konsumenta.
Niby nic dziwnego, ale zastanówmy się nad konsekwencjami. Takie postawienie sprawy jest korzystne dla takich grup zawodowych, jak bankowcy czy prawnicy (oczywiście dziennikarze – zwłaszcza ci, którzy na co dzień piszą o finansach – również). Nie jest żadną tajemnicą, że wśród tych pierwszych frankowiczów nie brakuje. Na ogół gdy się z nimi rozmawia, to mówią: „Brałem pod uwagę ryzyko, i tak jestem do przodu” i deklarują, że nie będą pozywać banku. Ale teraz pokusa będzie silniejsza. Z kolei jeśli prawnicy, to również ci, dla których dziś reprezentowanie frankowiczów jest podstawowym sposobem na utrzymanie. Nie tylko skutecznie przyciągają klientów, ale też znajdują przekonujące argumenty skłaniające sądy do unieważniania umów. Kilkanaście lat temu zaciągali kredyty, najwyraźniej nie dostrzegając abuzywności umów. No, ale jako konsumenci nie musieli.
Absurdalność może działać również w drugą stronę. Zatem trzeci przykład: w ubiegłym tygodniu pewnym echem odbiły się informacje o roszczeniu, jakie Raiffeisen zgłosił w stosunku do najgłośniejszej pary frankowiczów – państwa Dziubaków (to odpowiedź Trybunału Sprawiedliwości UE na pytania sądu dotyczące ich sprawy przechyliła szalę na korzyść skarżących banki). Bank chce, licząc z grubsza, dwukrotności pożyczonej kwoty. Nie domaga się przy tym „wynagrodzenia za korzystanie z kapitału” – jeszcze kilkanaście miesięcy temu była to w bankach dość popularna koncepcja, ale poza bankami więcej jest jej przeciwników – tylko kwoty kredytu zwaloryzowanej inflacją i kosztów pozyskania finansowania. Absurd? Są tacy, dla których absurdem jest spłacanie swoich długów.