1. Depozyty w strefie euro są bezpieczne…
… ale tylko jeżeli są ubezpieczone. W trakcie kryzysu podwyższono gwarancje bankowe w Unii Europejskiej do 100 tys. euro, więc większość depozytariuszy może spać spokojnie. By doszło do przeniesienia strat banków na tak zwanych „drobnych ciułaczy”, ubytek wartości aktywów instytucji finansowej musiałby być naprawdę znaczący. Jak dotąd w żadnym zagrożonym niewypłacalnością kraju posiadacze oszczędności w bankach, nieprzekraczających wymienionej kwoty, nie stracili ani złotówki. Ten stan rzeczy prawdopodobnie się utrzyma. Po wpadce cypryjskiego rządu, który próbował ominąć gwarancje bankowe, nakładając specjalny podatek na depozyty, nikt nie odważy się powtórzyć tego typu manewru.
Zupełnie inaczej jest z depozytami nieubezpieczonymi. Te pierwszy raz w historii strefy euro zostaną w sporej części zamienione na akcje banków. Radość z bycia akcjonariuszem banku-bankruta jest oczywiście wątpliwa, ponieważ na konto kapitału akcyjnego zostanie natychmiast dopisana strata odziedziczona po greckim kryzysie. Szacuje się, że posiadacze depozytów przekraczających 100 tys. euro stracą nawet do 40% środków. Do tego przez okres kilku tygodni nie będą mogli dysponować swoimi wkładami aż sądy i władze nadzorcze ustalą szczegóły upadłości. Na szczęście procedura ta dotyczyć będzie tylko tych, którzy powierzyli środki dwóm największym cypryjskim bankom. Pozostałe instytucje finansowe nie były masowo zaangażowane w nietrafione inwestycje w Grecji i ich klienci mogą spać spokojnie.
2. EBC będzie walczył o utrzymanie strefy euro…
…ale nie za wszelką cenę. Bank Centralny pożyczał cypryjskim bankom, dopóki mógł mieć nadzieję na to, że dzięki poręczeniom rządu są wypłacalne. Gdy okazało się, że rząd nie tylko nie ma pieniędzy, ale gotów jest zrezygnować z ustaleń zmierzających do ich pozyskania, EBC postawił ultimatum. Do poniedziałku miano zastąpić odrzucony plan pomocowy nowym, w przeciwnym wypadku cypryjskie banki pozostawione byłyby same sobie. Taki scenariusz miałby oczywiście poważne skutki dla strefy euro. Precedens opuszczenia wspólnego obszaru walutowego mógłby bowiem nasunąć inwestorom myśl, że euro nie jest – jak zapewniał w sierpniu Mario Draghi – „nieodwracalne”.
Zdecydowano się jednak postawić sprawę na ostrzu noża, także dlatego, by pokazać innym krajom, gdzie kończą się ustępstwa. Sprawa Cypru była dobrą okazją, by zademonstrować, iż strefa euro nie jest aż pod taką presją, że każdy członek może wymusić od reszty prezenty. Zwłaszcza, że ich potencjalni odbiorcy w znacznej mierze sami winni są położeniu, w którym się znaleźli. Od czerwca zeszłego roku wśród polityków krajów Północy narasta bowiem przekonanie, że wprawdzie są skłonni sporo poświęcić dla ratowania wspólnej waluty, nie znaleźli się jednak w sytuacji bez wyjścia. Zaczyna upowszechniać się pogląd, że projekt euro nie załamie się, gdy wspólny obszar walutowy opuści jeden czy dwa najsłabsze kraje. Cypr był idealnym partnerem do wypróbowania strategii twardych negocjacji. Opinia publiczna na kontynencie łatwiej przyjęłaby pozostawienie bez pomocy krnąbrnej wyspy, przedstawianej jako przystań dla brudnych pieniędzy.
3. Unijni przywódcy okazali się bliżsi zwykłych ludzi niż rząd narodowy…
…ale mało kto to doceni. Mimo że tłum na ulicach Cypru gorąco protestował przeciwko naciskom Brukseli, to nie Unię Europejską należy winić za powstałe zamieszanie. Pomysł zabrania wszystkim po równo wyszedł od rządu Cypru. W imię szybkiego pozyskania potrzebnych kwot wysunięto propozycję urągającą zasadom sprawiedliwości i państwa prawa. Chciano sięgnąć nie tylko po depozyty oficjalnie objęte gwarancjami, ale także po środki zgromadzone w bankach, które wcale nie są zagrożone upadłością. Z jakiej racji na przykład bogaci klienci Barclays Nicosia mają płacić za błędne inwestycje Bank of Cyprus? Czy można wyobrazić sobie rozwiązanie bardziej sprzeczne z zasadami gry rynkowej? Mimo tych oczywistych wątpliwości niemal udało się je przeforsować wbrew stanowisku UE i MFW, które od początku optowały za przyjętym w poniedziałek rozwiązaniem.
Szkoda, że mało kto zauważa, że UE przynajmniej stara się grać wedle pewnych reguł. Zagrożone bankructwem rządy potrafią zaś być bezwzględne i to tam, gdzie radykalizm jest najmniej wskazany. Jest to jeden z powodów, dla których dotychczasowe plany ratunkowe na Południu wykazują tak ograniczoną skuteczność. Warunki planu pomocowego każą bowiem lokalnym rządom zdobyć określone sumy pieniędzy, ale zostawiają wolną rękę, jak to zrobić. W rezultacie rządy wybierają jedne z najgorszych rozwiązań, które nie służą gospodarce. Czy w takim razie instytucje ponadnarodowe powinny mieć jeszcze większą władzę w krajach chcących uniknąć bankructwa? Moim zdaniem takiej drogi na skróty nie ma. Bez poparcia społeczeństwa i współpracy klasy politycznej nie da się niestety przeprowadzić niezbędnych reform, nawet jeśli wiadomo, w którą stronę mają zmierzać.