Inwestorzy na świecie zdali sobie sprawę, że nie będzie szybkiego wybicia gospodarki z wiosennego dołka i zaczęli nerwowo sprzedawać akcje.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel porozumiała się z rządami krajów związkowych, by zamknąć bary, restauracje i usługi rekreacyjne na miesiąc. Miesięczny lockdown rozważa też prezydent Francji Emmanuel Macron. Inwestorzy w Europie zareagowali tak jak zwykle, gdy scenariusz określany przez nich wcześniej jako mało prawdopodobny właśnie zaczyna się realizować. Indeksy głównych europejskich giełd zaczęły spadać, po południu niemiecki DAX tracił 4,37 proc., francuski CAC-40 3,91 proc., a londyński FTSE-100 ponad 3,3 proc. Nie pomogły też giełdy w USA, które swoje sesje również zaczęły od wyprzedaży. W Warszawie główny wskaźnik koniunktury spadł o 5,5 proc.
Bezpośrednią przyczyną strachu, jaki zapanował na rynku, jest rzecz jasna coraz mniej kontrolowany rozwój pandemii. Stało się jasne, że optymistyczna wizja, w której światowa gospodarka szybko podnosi się po wiosennym ciosie i odrabia straty, może się nie zmaterializować. Druga fala pandemii jest wysoka, wyższa, niż się spodziewano, a informacje z Niemiec i Francji wskazują, że nie ma na nią innego sposobu, jak ponowne wyłączenie przynajmniej niektórych sektorów. To oznacza, że nie tylko zagrożona jest prognoza V-kształtnego odbicia koniunktury, ale że świat znów wpływa na nieznane wody. Bo nikt nie jest w stanie nakreślić scenariuszy rozwoju choroby.
– Po silnym, ale częściowym odbiciu w III kw. zaraz po zniesieniu lockdownu nie ma już wątpliwości, że Europa i prawdopodobnie Stany Zjednoczone stoją w obliczu dużego spadku w IV kw. przez ponowne rozprzestrzenianie się wirusa i wprowadzanie dalszych ograniczeń – uważa Christopher Dembik, dyrektor do spraw analiz makroekonomicznych w Saxo Banku. W opublikowanym wczoraj komentarzu zwraca uwagę, że wcześniejsze wyliczenia francuskiego Państwowego Instytutu Statystyki i Badań Ekonomicznych (INSEE) wskazują, że straty wynikające z jednomiesięcznej przerwy w działalności gospodarczej we Francji mogą sięgać nawet 60 mld euro, „nie licząc nieuniknionej fali bankructw, które nastąpią w sektorach najbardziej dotkniętych ograniczeniami, zwłaszcza w hotelarstwie i gastronomii”. A to właśnie Francja jest najbliżej nowych restrykcji, bo liczba nowych zakażeń w tym kraju bije rekordy. Widmo twardego lockdownu źle wpływa na rynki, bo wcześniej klasyfikowały one go jako czarny scenariusz.
– Lockdown 2.0 wieszczony od dawna przez środowiska medyczne był stanowczo odrzucany przez polityków i rynki jako po prostu niewygodny i niemożliwy, bo fatalny dla gospodarek, które właśnie zaczęły wstawać po wiosennym wstrząsie – napisał główny analityk walutowy DM BOŚ Marek Rogalski we wczorajszym raporcie, tytułując tekst „Tego miało nie być”.
Przemysław Kwiecień, ekonomista firmy brokerskiej XTB, podziela ten pogląd: rynek od dłuższego czasu zakładał raczej, że do walki z pandemią wystarczą jakieś miękkie ograniczenia w rodzaju zaleceń utrzymania społecznego dystansu i noszenia maseczek. Nie wpłynęłoby to znacząco na tempo odbicia gospodarek po szoku z marca i kwietnia. I gdy teraz okazało się, że to jednak za mało, dzieje się to, co zwykle w takich przypadkach: kapitał odpływa od ryzykownych akcji czy walut rynków wschodzących do aktywów bezpiecznych, jak obligacje rządów. To dlatego oprócz spadków indeksów giełdowych w Europie i USA wczoraj obserwowaliśmy osłabienie złotego do poziomu nienotowanego od 11 lat czy historycznie niską rentowność polskich obligacji 10-letnich. Po południu za euro płacono 4,62 zł, frank szwajcarski kosztował nieco ponad 4,32 zł, dolar 3,94 zł.
– Zyskują obligacje, główne waluty, a złoty traci. Bo nasza gospodarka jest biorcą kapitału. Tak to działa, że w okresach dobrej koniunktury ten kapitał do nas napływa, co podnosi wartość złotego, a gdy się ona pogarsza, jak obecnie, to mamy odpływ i spadek kursu. Od początku tego tygodnia na rynku narasta przekonanie, że będzie gorzej, niż się spodziewano. Wcześniej dość lekko podchodzono do zagrożenia drugą falą pandemii – mówi Przemysław Kwiecień.
Co oznacza słaby złoty dla polskiej gospodarki? Z jednej strony Narodowy Bank Polski nie będzie musiał sięgać po jakieś dodatkowe niestandardowe instrumenty łagodzenia polityki pieniężnej na wypadek, gdyby znów zajrzało nam w oczy widmo recesji tak głębokiej, jak w II kw. tego roku. Dzięki słabemu złotemu owo łagodzenie dzieje się samo, a cel – czyli pobudzenie wzrostu PKB – jest realizowany, choćby przez lepsze wyniki w eksporcie. Ale z drugiej strony w polskim systemie bankowym nadal są walutowe kredyty hipoteczne. Wraz ze wzrostem kursu jakość tego portfela może się pogarszać, do tego motywacja u klientów, by dążyć do uznania przed sądem umowy takiego kredytu za nieważną, też będzie większa. Według wyliczeń Jarosława Sadowskiego, analityka firmy Expander pośredniczącej w udzielaniu kredytów mieszkaniowych, przy obecnym kursie rata typowego kredytu we frankach (300 tys. zł na 30 lat, udzielonego w styczniu 2008 r.) sięga 1939 zł. To o krok od rekordu z marca, gdy silne osłabienie złotego wywindowało tę ratę do poziomu 1977 zł.