Przy takich sukcesach jak prywatyzacja i debiut PZU w 2010 r. i upublicznienie „prywatnego od zawsze” Allegro w 2020 r. padają zawsze wielkie słowa i wielu chce się przy nich ogrzać.
Tomasz Prusek publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Tak naprawdę liczy się jednak to, jak rynek kapitałowy traktowany jest na co dzień: jako serce gospodarki czy jako piąte koło u wozu. Niestety przez ostatnią dekadę raczej jak to drugie. Erozja polskiego rynku kapitałowego nie ma zresztą barw politycznych. Wspólnym mianownikiem kolejnych ekip rządzących jest podważanie zasad wolnego rynku, uznawanie prymatu państwa nad kapitałem prywatnym, brak troski legislacyjnej i zrujnowanie reputacji giełdy, czego szczytem było nazwanie jej „kasynem”. Ale po kolei.
Wydawać by się mogło, że dla giełdy i rynku kapitałowego nie ma lepszego otoczenia niż może stworzyć rząd z wypisanym na sztandarach liberalizmem gospodarczym. I początkowo, gdy stery państwa dzierżyła koalicja PO-PSL, zdawało się, że to prawda. Gdy globalne rynki otrząsnęły się po kryzysie finansowym z 2008 r., odpowiedzią w Polsce była szybka prywatyzacja wielu dużych, państwowych firm. Część z nich sprzedano pod szyldem „akcjonariatu obywatelskiego”, dając szansę na zakup niewielkiego pakietu akcji rzeszy drobnych inwestorów. Z jednej strony stworzono im możliwość zarabiania i zdobycia w praktyce edukacji ekonomicznej, a z drugiej – mogli poczuć smak własności, rozproszonej, ale tak charakterystycznej dla społeczeństw rozwiniętych państw Zachodu.
Kulminacją było wejście na warszawski parkiet PZU z największą – jak się okazało, na kolejne 10 lat – ofertą publiczną, a potem częściowa prywatyzacja samej Giełdy Papierów Wartościowych, której sukces stał się symbolem dwóch dekad polskiej transformacji. Zapisanie się 323 tys. drobnych inwestorów na akcje GPW w ofercie publicznej było dowodem, że po pół wieku socjalistycznej gospodarki centralnie sterowanej Polacy odzyskali zaufanie do wolnego rynku. Późniejsze decyzje rządu PO-PSL dowodzą już tylko jednego: każdy kapitał można roztrwonić, a specjaliści od zamiany wina w wodę zawsze się znajdą i mogą się nazywać także liberałami.
Gdy tylko sytuacja gospodarcza się pogorszyła, zamiast zreformować gospodarkę i wzmocnić ściągalność podatków, rząd PO-PSL poszedł na łatwiznę i sięgnął do otwartych funduszy emerytalnych. Motywacja jak z filmu „Vabank”. Kwinto zapytany, dlaczego napadał na banki, odpowiedział: „bo tam były pieniądze”. Ktoś z ówczesnych ław rządowych powie: „to nie my, to kryzys w strefie euro za nas zdecydował”. Guzik prawda. Była to czysto polityczna decyzja, której towarzyszyła niespotykana operacja usprawiedliwiania jej, na czele z porównywaniem giełdy do kasyna i podważeniem sensu reformy emerytalnej rządu premiera Jerzego Buzka. Szkoda, że dopiero po wielu latach Michał Boni, który cieszył się wówczas w obozie PO-PSL autorytetem w sprawach gospodarczych, przyznał, że popełniono błąd, likwidując obligacyjną część OFE.
Skok na kasę z OFE w 2013 r. i przejęcie przez państwo 153 mld zł tylko na krótko poratowały finanse publiczne. Za to na długo poderwały zaufanie do rynku kapitałowego. I z tą spuścizną nieufności mierzą się obecnie inwestorzy, brokerzy i twórcy pracowniczych planów kapitałowych (PPK).
Okrojenie OFE z części obligacyjnej było tylko wstępem do kolejnych wydarzeń na rynku kapitałowym, które przesądziły o straconej dekadzie. OFE wypadły z roli aktywnych graczy instytucjonalnych na giełdzie, przestały być silnymi lokalnymi partnerami dla zagranicy, a „suwak” skutecznie powodował wzrost podaży akcji na GPW.
W połowie straconej dekady doszło do kolejnego fundamentalnego wydarzenia: po wyborach 2015 r. nastąpiła totalna zmiana paradygmatu gospodarczego i powrót do państwa jako sprawczego centrum gospodarczego i superwłaściciela. Straszne słowo na „p”, czyli „prywatyzacja”, zostało wymazane z podręczników ekonomii i decyzji politycznych. Co więcej, został uruchomiony proces odwrotny, czyli nacjonalizacja. Można ją semantycznie pudrować na wiele sposobów, nazwać udomowieniem czy repolonizacją, ale jej sensem pozostaje przejmowanie własności przez państwo, gdzie tylko jest okazja. Nie tylko firm niegdyś sprywatyzowanych, lecz także „prywatnych od zawsze”. Państwo postanowiło robić na giełdzie interesy samo ze sobą, będąc akuszerem „przejęć w rodzinie” jako jedynie akceptowanych politycznie. Kolejne błędne decyzje gospodarcze, np. w sektorze energetycznym, doprowadziły do fali przeceny wielu dużych spółek i przedmiotowego traktowania akcjonariuszy mniejszościowych, którzy nie byli żadnymi partnerami dla władzy politycznej, skoro nie wychodzili na ulice, nie palili opon albo nie strajkowali pod ziemią. Efektem była wieloletnia flauta na warszawskim parkiecie. Gdy giełdy światowe biły seryjnie rekordy wszech czasów, u nas wyceny szorowały pod dnie, co przy rosnącej w tempie 4–5 proc. gospodarce zachęcało właścicieli firm do wycofywania ich z giełdy.
Dopiero pod koniec straconej dekady rząd się połapał, że dalsza erozja rynku kapitałowego szkodzi całej gospodarce. I tak powstała Strategia Rozwoju Rynku Kapitałowego. Na jej wprowadzenie w życie i efekty dopiero czekamy.
Gdy na początku 2020 r. przyszła pandemia koronawirusa, wydawało się, że będzie to gwóźdź do trumny rynku kapitałowego i giełdy. A jednak tak się nie stało. Najbardziej sponiewierani przez polityczne decyzje indywidualni inwestorzy pokazali wiarę i determinację, ruszyli na parkiet ze swoimi pieniędzmi i w dużej mierze to ich zasługa, że powstrzymano przecenę, gdy „lała się krew”. Nagle okazało się, że mamy na parkiecie wiele firm, które nawet w okresie pandemii radzą sobie dobrze ze swoimi produktami i usługami, szykują się na zieloną transformację energetyki czy stawiają na innowacyjność. Tak wolny rynek i giełda jako jego emanacja udowodniły, że sprawdzają się w najtrudniejszym momencie, na przekór politycznym ciosom, jakie zaliczyły. Nieprzypadkowo udało się bez pomocy państwa (za to z pomocą krajowych inwestorów, często tych najmniejszych) stworzyć potężną branżę gamingową na czele z CD Projektem, która od kilku lat staje się innowacyjną wizytówką naszej gospodarki. Udało się także, ze wsparciem funduszy Enterprise Investors, zbudować i wprowadzić na giełdę inną wielką, prywatną spółkę – sieć sklepów Dino. Niestety, to wszystko wyjątki potwierdzające regułę i nie zmieniają obrazu dekady.
Dlatego sukces oferty publicznej i kosmiczny debiut Allegro nie może zostać zmarnowany. Niech zwróci oczy wielkich światowych inwestorów na Warszawę, tak jak 10 lat temu zrobiło wejście na parkiet PZU, i zamknie symbolicznie straconą dekadę. Dając nadzieję, że rozpoczynamy kolejną optymistycznie i mamy czas, aby rynek kapitałowy „wstał z kolan”, i to o własnych siłach. A państwo powinno go tylko wspomóc regulacyjnie i nadzorczo, i przede wszystkim nie szkodzić. Obyśmy znowu mogli kiedyś powtórzyć za jednym z twórców naszego rynku kapitałowego, śp. Krzysztofem Lisem, że tylko opiece Najświętszej Panienki giełda zawdzięcza to, że pozostaje poza politycznymi układami. Przez ostatnią dekadę Najświętsza Panienka niestety miała inne sprawy.