Za nami pierwsza parlamentarna runda rozgrywki o nowelizację tegorocznego budżetu. I nie był to ciekawy mecz. Minister finansów reprezentujący rząd tłumaczył, że pandemia i to, co się stało przez nią w gospodarce, ostatecznie pogrzebały szansę na „pierwszy w historii budżet bez deficytu”. Że teraz trzeba dosypać do gospodarki możliwe dużo pieniędzy, by wyrwać ją z pandemicznych szponów i ponownie wepchnąć na ścieżkę szybkiego rozwoju.
Po drugiej stronie opozycja grała kartą demontażu dyscypliny finansów publicznych, kreatywnej księgowości i nadmiernego, rekordowego zadłużenia. Każdy więc odegrał swoją rolę, spotkanie – jak to mówią komentatorzy sportowi – było bez historii. A wcale nie musiało takie być, bo wokół nowelizacji jest kilka pytań, które można jeszcze zadać, oczekując konkretnychodpowiedzi.
Zacznijmy od zestawienia bieżących danych z wykonania budżetu z planem na cały rok. Już wiemy, że po sierpniu deficyt wyniósł tylko 13 mld zł. Tylko, bo na koniec grudnia – jeśli wierzyć zapisom nowelizacji – miałby wynieść 109,3 mld zł. Na dodatek jest to deficyt mniejszy niż po lipcu, i to aż o 3 mld zł. A przedstawiciele Ministerstwa Finansów mówią o odbudowie dochodów, zwłaszcza z VAT, co też jest dość interesujące, bo to przede wszystkim spodziewana duża wyrwa we wpływach od podatku z dochodów i usług jest przyczyną nowej prognozy dochodów budżetowych.
I tu nasuwa się pytanie numer jeden: jakim cudem do końca roku dziura w budżecie miałaby wzrosnąć o 96 mld zł? Od września do grudnia w każdym miesiącu wydatki musiałyby być o ok. 24 mld zł większe od dochodów. Co oznacza, że – o ile fiskus nie wziąłby sobie wolnego i nadal ściągał podatki w takim tempie, jak do tej pory – miesięczne nakłady musiałyby się zwiększyć grubo o ponad połowę w porównaniu do przeciętnych z tego roku. Na chłopski rozum nie wydaje się to zbyt prawdopodobne, przyjmując, że okoliczności jakoś istotnie się nie zmienią (czytaj: pandemia znów nie sparaliżuje całej gospodarki).
Zpowyższego pytania wynika kolejne: jak można się było tak pomylić? Wygląda na to, że Ministerstwo Finansów oparło nowy plan dochodów i wydatków państwa na zbyt konserwatywnej prognozie gospodarczej, to znaczy założyło, że będzie gorzej, niż będzie i powstała bardzo duża zakładka w deficycie. Przypomnijmy, że punktem wyjścia jest spodziewany spadek PKB o 4,6 proc., co jest tożsame z przewidywaniami Komisji Europejskiej. Ale komisja opublikowała je na początku lipca, a rząd przyjmował nowelizację pod koniec sierpnia. Dziś zresztą przedstawiciele MF przyznają, że będzie jednak lepiej. Ale w odróżnieniu od ekonomistów rynkowych, którzy uważają podobnie, MF nie dokonuje jednak przeglądu swoich estymacji i nie koryguje ich w górę. Można powiedzieć: to niezbyt dobrze świadczy o MF, że zwlekało z nowelizacją budżetu do ostatniej chwili, tłumacząc to potrzebą pozyskania jak największej ilości danych z gospodarki, by stworzyć możliwie precyzyjną prognozę – a i tak się pomyliło.
I to skłaniałoby do postawienia kolejnego pytania: a może to wcale nie jest pomyłka, tylko świadome działanie? Może ministerstwo z premedytacją wpisało do budżetu bardzo duży limit deficytu, wiedząc, że nie będzie konieczności wypełniać go w stu procentach? Z propagandowego punktu widzenia to byłby bardzo dobry ruch. Pod koniec grudnia, gdy byłoby już jasne, że dziura nie wyniesie 109 mld, a – powiedzmy – 60 mld, można by powiedzieć: „Patrzcie, miało być fatalnie, ale dzięki naszej świetnej polityce udało się uniknąć rekordowo wysokiego deficytu wbudżecie”.
Chyba że „operacja nowelizacja” ma zupełnie inny cel. Bo jaki jest jej najważniejszy powód? OK, nie dałoby się utrzymać – nawet na papierze – braku deficytu, to jasne. Ale czy aby na pewno bezpośrednim skutkiem zmiany ustawy budżetowej jest tegoroczny kryzys wywołany pandemią? Owszem, jest ona sprzedawana jako efekt demolki, którą w gospodarce zrobił koronawirus. Z tym, że pieniądze na naprawę po tej demolce już są i – bynajmniej – nie są to pieniądze z budżetu. Niemal cały wysiłek finansowania tzw. tarcz antykryzysowych wzięły na siebie Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, którym zarządza państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego, oraz Polski Fundusz Rozwoju i jego Tarcza Finansowa. Jak się dokładnie wczytać w nowelizację, to akurat bezpośredniej walki z kryzysem covidowym jest w niej dość mało.
Natomiast jak się wsłuchać w to, co mówi szef resortu finansów i jego zastępcy, to trzeba zadać kolejne pytanie: skoro nowy budżet ma być inwestycyjnym lekiem dla obolałej gospodarki, to kiedy to lekarstwo tak naprawdę zostanie podane? Czy aby nie jest tak, że wszystkie te dodatkowe miliardy na inwestycje w kolej i drogi, na wspieranie samorządów w ich projektach tak naprawdę w tym roku zostaną jedynie zaksięgowane (przekazane? zapisane w planach finansowych?), a do gospodarki nie trafi ani jedna złotówka? Jakoś trudno uwierzyć, że gminy i powiaty mają już rozstrzygnięte przetargi na projekty, które tylko czekają na pieniądze z funduszu wsparcia samorządów. Ale może chodzi o to, żeby wydatki, które tak naprawdę zmaterializują się w przyszłym roku, wpisać w budżet tegoroczny? Ten, w którym reguła wydatkowa nie działa i nie wiąże go ścisły gorset unijnego limitu deficytu i długu.
Na koniec jeszcze jedno: czy aby na pewno dodatkowe pieniądze na 13. i 14. emeryturę, które Fundusz Solidarnościowy dostanie już w tym roku, a który wypłaci ludziom w roku przyszłym, mieści się w kategorii „wspieranie inwestycji” czy raczej „wypełnianie obietnic wyborczych”? Przyczyna pośpiechu w przekazywaniu pieniędzy na poczet przyszłorocznych wydatków jest raczej oczywista, chodzi o odciążenie budżetu 2021. Ale to każe zadać pytanie o to, czy Ministerstwo Finansów zamierza stosować jeszcze jakieś inne triki, by zmniejszyć przyszłoroczną presję na finanse publiczne. Może na przykład znowu przyspieszy zwroty VAT? Dochody w tym roku spadną, ale za to w przyszłym będą znacznie wyższe. Czy tak będzie? Nie wiemy, możemy tylko czekać naodpowiedzi.