Wysoki wzrost cen to najprostszy sposób na erozję długu publicznego. Co najmniej raz w historii to zadziałało – po II wojnie światowej, gdy Zachód musiał uporać się z gigantycznymi kosztami wojny i odbudowy po niej.
DGP
Teraz, gdy dług rośnie do bezprecedensowych poziomów, bo większość krajów próbuje osłabić uderzenie pandemii, pompując miliardy w pakiety pomocowe dla przedsiębiorstw, analogie do wojennych czasów nasuwają się same. Zresztą nie brakuje ich od samego początku zmagań z COVID-19. Już w połowie marca premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson mówił, że jego rząd „musi działać jak każdy rząd w czasach wojny” i robić wszystko, by ratować gospodarkę, a tacy ekonomiści, jak Kenneth Rogoff czy Olivier Blanchard słowa „wojna” używali bardzo często. Obaj nawiązywali do wizji rekordowo rozdętych deficytów budżetowych i gigantycznego poziomu długu, z czym zapewne trzeba będzie się mierzyć w kolejnych latach. Dodawali jednak przy tym, żeby nie marudzić, bo sytuacja jest wyjątkowa.
Skoro tak, to może obawy o nadmiernie wysoką inflację w Polsce, jakie tu i ówdzie przebijają się w polskich mediach, są niepotrzebne? Inflacja bazowa w lipcu była najwyższa od niemal dwóch lat, w porównaniu do innych krajów europejskich wzrost cen w Polsce jest jednym z najszybszych. Może nie ma o co kruszyć kopii, skoro sama inflacja może pomóc w zmierzeniu się z długiem?
Bo rzeczywiście, przy tak niebezpiecznym zjawisku, z jakim dziś się mierzymy, wysoka inflacja może być czymś bardziej pożądanym niż jej brak. Skoro krótko po II wojnie światowej to właśnie szybki wzrost cen pomógł rządom podnieść się z przytłaczającego je ciężaru wojennego zadłużenia, może i tym razem też tak będzie. Co do tego, że inflacja nie zawsze jest zła w takich ekstraordynaryjnych sytuacjach, wątpliwości nie ma chyba nikt.
Najlepszy przykład to Stany Zjednoczone, w których na skutek wojny dług publiczny urósł z niespełna 40 proc. PKB w 1941 r. do 121,2 proc. w 1946 r. W ciągu kolejnej dekady Amerykanom udało się jednak zmniejszyć tę relację o niemal połowę, a głównym powodem był stosunkowo wysoki skok inflacji w pierwszych latach pokoju. Taką przynajmniej tezę stawia dwoje ekonomistów: Joshua Aizenman i Nancy Marion. Już w 2009 r., w kontekście szybkiego wzrostu długu publicznego w wyniku kryzysu finansowego, analizowali „używanie inflacji” przez rządy USA do wywoływania erozji tego długu w przeszłości. Mówiąc w skrócie, rządy nie zwalczały jakoś szczególnie wzrostu cen, a dekada powojenna jest najbardziej jaskrawym przykładem sukcesu tej metody. Aizenman i Marion zwracają uwagę, że w ciągu pierwszych 10 lat po wojnie średnia roczna inflacja w USA wynosiła 4 proc., co wystarczyło, by w 1955 r. dług spadł do nieco ponad 66 proc. PKB. Proces ten był potem kontynuowany przez kolejne 20 lat, aż do połowy lat 70. XX w., gdy dług spadł poniżej 33 proc. PKB i od tamtej pory systematycznie rośnie.
Na podobne zależności – czyli wysoką inflację wywołującą erozję powojennego długu – można zresztą trafić również w Europie. Przykład to Wielka Brytania, która kończyła wojnę z długiem w wysokości 270 proc. PKB, a w 1955 r. było to już 154 proc. W tym przypadku inflacja, która w pierwszych latach po wojnie wynosiła przeciętnie 3–5 proc., a okresami była nawet dwucyfrowa, też miała znaczenie dla zmniejszenia realnej wartości długu.
W jaki sposób inflacja zmniejsza dług publiczny? Rząd pożycza od sektora prywatnego pewną kwotę, sprzedając obligacje – przykładowo – po 1000 zł każda. I taką kwotę, powiększoną o odsetki musi oddać za – na przykład – 10 lat. Jeśli w ciągu tych 10 lat ceny rosną szybciej niż ustalone odsetki, to realnie dług maleje, dochodzi do jego erozji, jak mówią ekonomiści. Właściciele obligacji płacą coś w rodzaju ukrytego podatku inflacyjnego – każdy tysiąc, który pożyczyli rządowi, dostaną oczywiście z powrotem, ale będą mogli za niego kupić znacznie mniej niż w momencie, gdy udzielali pożyczki. Im dłuższy termin, na jaki rząd zaciągnął swoje zobowiązanie – tym lepiej dla rządu, bo wtedy erozja będzie najbardziej widoczna. Średnia zapadalność amerykańskiego długu po II wojnie światowej przekraczała dziewięć lat. Na dodatek krótko przed wojną inflacja w Stanach była niska – można było więc swobodnie pozwolić jej rosnąć.
Ale długoterminowość zadłużenia to niejedyny warunek, żeby zadziałał wspomniany mechanizm. Przede wszystkim wysoka inflacja musi być ceną za szybki wzrost gospodarczy. Mówiąc inaczej, zgadzamy się na drożyznę pod warunkiem, że pociągnie ona w górę nominalny PKB. To wydaje się logiczne, przecież jeśli towary i usługi kosztują coraz więcej, to nominalna wartość PKB – czyli suma dóbr i usług – też powinna się zwiększać. Dla finansów publicznych jest ona zdecydowanie ważniejsza niż tzw. realny PKB oczyszczony z inflacji. Bo to nominalna wartość gospodarki jest bazą dla ściągania podatków. Najprostszy przykład to zależność między cenami a wpływami z podatku od towarów i usług. Wyższa cena = więcej pieniędzy z VAT. Dodatkowo zachodzi zjawisko stopniowego wyrastania z długu. Jego wartość może nawet rosnąć – istotne jest, by gospodarka rosła szybciej. A relacja długu do PKB stopniowo maleje.
Choć powiązanie wysokiej inflacji ze wzrostem nominalnego PKB wydaje się oczywiste, to wcale takie jednak nie jest. I też wiemy to już z historii. To okresy stagflacji, czyli jednocześnie występującej recesji i wysokiej inflacji. W USA występowały w drugiej połowie lat 70. i na początku lat 80. XX w. Wtedy to mimo dwucyfrowego tempa wzrostu cen dług USA zaczął rosnąć.
Co gorsza, puszczenie inflacji na żywioł bez żadnych dostosowań w polityce budżetowej też może skończyć się źle. W końcu podatek inflacyjny płacą nie tylko właściciele obligacji, ale wszyscy, a najbardziej uderza w biednych.
Biedni przez inflację mogą stawać się jeszcze bardziej biedni, więc ważne jest, by nie przesadzić i równolegle korzystać też z innych metod ograniczania długu. Brytyjczycy, którzy zrobili to w spektakularny sposób (w 1990 r. zadłużenie spadło poniżej 30 proc. PKB), na przykład ustabilizowali swoje finanse publiczne, by nie generować wysokich nowych potrzeb pożyczkowych. W latach 50. i 60. najwyższe stawki podatku dochodowego w Zjednoczonym Królestwie oscylowały wokół 90 proc. I na mapie Europy nie były wyjątkiem.