Pogląd, że Europa ma szansę przejąć rolę światowego lidera od osłabionych pandemią USA, zaczyna się przebijać na rynkach.
Koniec tygodnia nie był najlepszy dla światowych giełd, a negatywny sygnał, choć z dużym opóźnieniem, przyszedł z USA. Rynek długo ignorował ryzyko związane z tempem rozprzestrzeniania się pandemii w Stanach Zjednoczonych. Do tego stopnia, że niektórzy zarządzający aktywami zaczęli czuć się nieswojo.
– Klienci, z którymi rozmawiam, są coraz bardziej zmartwieni i zdezorientowani, widząc, jak szybko rynek poszedł w górę, co wydaje się nie mieć uzasadnienia. W gospodarce sprawy nie mają się dobrze – mówił telewizji CNBC Michael Prendergast, dyrektor Altfest Personal Wealth Management. Giełda nie powinna rosnąć, gdy liczba chorych na COVID-19 przekracza już 4 mln (najwięcej na świecie), poszczególne stany rozważają wprowadzenie kolejnego lockdownu, a instytucje, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, nie mają dobrych prognoz.
MFW w najnowszym raporcie przestrzega, że szanse na szybkie wyjście amerykańskiej gospodarki z dołka zaczynają topnieć, a lider lada moment stanie w obliczu problemu narastania nierówności majątkowych i rozszerzania się – i tak dużego jak na kraje rozwinięte – zasięgu ubóstwa, które na dodatek ma podłoże rasowe. Napięcia na tym tle to w USA nic nowego i w ostatnich tygodniach też dawały o sobie znać. Triumfalny marsz indeksów zatrzymały dopiero dane z rynku pracy. Dobra passa spadku liczby nowych bezrobotnych, którzy wystąpili o zasiłek po raz pierwszy, właśnie się skończyła. Ponad 1,4 mln nowo zarejestrowanych to nie tylko więcej od prognoz, ale też więcej niż w poprzednim tygodniu. Co nie zdarzyło się wcześniej od czterech miesięcy.
– Ożywienie może trwa, ale rynek pracy jest naprawdę kruchy. To będzie ciążyło na rynkach przez dłuższy czas – mówił Bloombergowi Gene Goldman z Cetera Financial Group. Stało się to, co zawsze: spadki na Wall Street pociągnęły za sobą giełdy na całym świecie. Ale to, co kiedyś działało w myśl zasady, że „gdy Ameryka kichnie, cały świat ma katar”, dziś już nie jest takie oczywiste. Po pierwsze, nastroje w europejskiej gospodarce wyraźnie się poprawiły. Wskazują na to opublikowane w piątek indeksy PMI.
Po drugie, co prawda indeksy najważniejszych giełd na Starym Kontynencie kończyły tydzień na czerwono, ale nie ma pewności, czy przyczyną były amerykańskie kłopoty, czy raczej polityczne rozgrywki w UE. W piątek Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której odrzuca porozumienie zawarte na ostatnim szczycie Rady Europejskiej w sprawie unijnego budżetu i powołania wartego 750 mld euro funduszu odbudowy. Rezolucja nie ma mocy wiążącej, ale pokazuje skalę napięć wokół funduszu, który rynki przyjmowały euforycznie.
Dla niektórych ekonomistów fundusz to krok w stronę unii fiskalnej, która może wysadzić z siodła obecnego lidera gospodarki, czyli USA. Do tej grupy należy Stephen Roach, wykładowca na Yale, były prezes Morgan Stanley Asia. W tekście opublikowanym przez Project Syndicate Roach twierdzi, że w przeciwieństwie do USA, które wydają się marnować możliwości, jakie daje kryzys COVID-19, Europa stanęła na wysokości zadania. Po pierwsze, fundusz jest europejski i ma być finansowany przez emisje paneuropejskich obligacji, a to oznacza, że inwestorzy dostaną za chwilę nowe aktywo o niskim ryzyku. Taki walor do tej pory miały jedynie amerykańskie obligacje skarbowe.
Po drugie, euro powinno zyskać na wartości kosztem przewartościowanego dolara. Roach nie jest w tym zdaniu odosobniony. Analitycy od kilku dni obserwują rajd euro i spadki dolara. Wszyscy wskazują, jak dużym stymulatorem europejskiej gospodarki będzie fundusz odbudowy i jak pozytywny wpływ powinno to mieć na globalną ekonomię. – Być może wieloletnia hossa dolara dobiegła końca – zastanawiał się w rozmowie z Reutersem Axel Merk, prezes Merk Investments.
Być może wieloletnia hossa dolara dobiegła końca