Wtorek przyniósł uspokojenie po czarnym poniedziałku. Ale o poprawie nastrojów nie może być mowy. WIG20 znalazł się wczoraj najniżej od 2009 r.
Wtorek był dla portfeli inwestorów łaskawszy niż pierwszy dzień tygodnia. W poniedziałek przez światowe rynki finansowe przeszedł tajfun. S&P500, główny indeks największej na świecie giełdy nowojorskiej, stracił tego dnia 7,6 proc. Najważniejsze indeksy wielu innych giełd poszły w dół jeszcze mocniej. Inwestorzy kupowali obligacje skarbowe uznawanych za najbardziej bezpieczne państw, podnosząc ich ceny (rentowność szła w dół). Spadały też notowania towarów – przede wszystkim ropy naftowej.
Wczoraj na wielu rynkach miały miejsce wzrosty cen. Przykładowo ropa podrożała o 6 proc. Baryłka WTI kosztowała po południu 33 dol. Nadal dominuje jednak niepewność. Na giełdach w Ameryce sesja rozpoczęła się od wzrostów, ale już po dwóch godzinach indeksy były na zero. W Warszawie pod koniec sesji również dominowały spadki.
Określany jako „indeks strachu” VIX – pokazujący oczekiwania co do zmienności cen na amerykańskiej giełdzie – poszedł lekko w dół. Jak wynika z danych serwisu TradingEconomics.com, wczoraj po południu nadal przekraczał jednak 50 pkt. To poziom niewidziany od grudnia 2008 r., oznaczający ekstremalny poziom obaw inwestorów.
– Dla mnie najważniejsze jest to, co dzieje się na rynku obligacji. W poniedziałek rano rentowność 30-letnich papierów amerykańskich wynosiła 0,7 proc., a w końcu lutego było to jeszcze 1,7 proc. Taki spadek w tak krótkim czasie sugeruje, że rynek nastawia się na bardzo zły obrót wypadków w gospodarce – mówi Bartosz Pawłowski, dyrektor ds. inwestycji w bankowości prywatnej mBanku.
Na rynkach obligacji również miała wczoraj miejsce lekka poprawa nastrojów. Rentowność długoterminowych papierów większości rządów lekko wzrosła. Spadała w odniesieniu do takich krajów, jak Włochy, Hiszpania czy Grecja – wszystkie trzy były zagrożone w czasie kryzysu finansowego na początku obecnej dekady.
– Żeby sytuacja na rynkach się poprawiła, inwestorzy muszą mieć pewność, że rządy są gotowe rzucić dużo pieniędzy na walkę ze skutkami wirusa. Takie deklaracje złożyli Amerykanie, Japończycy. Włosi dostali od Unii Europejskiej carte blanche na wydatki w tym roku. Zwracam uwagę szczególnie na ten ostatni przykład. On oznacza, że paradoksalnie wirus może wyleczyć europejską gospodarkę z choroby niskiego wzrostu – dodaje Pawłowski.
W USA Biały Dom chce obniżenia podatku od wynagrodzeń, a także wprowadzenia innych rozwiązań, które miałyby ograniczyć negatywny wpływ epidemii. Japończycy ogłosili wczoraj pakiet o równowartości 4 mld dol., który ma wspomagać walkę z koronawirusem, ale też być wsparciem dla małych i średnich firm (o walce Włochów z następstwami epidemii czytaj na A15).
– Światowa gospodarka jest dziś w dużo lepszym stanie niż w 2008 r. Szkody związane z epidemią nie będą więc tak duże, jak te, które spowodował kryzys finansowy z poprzedniej dekady. Nie ma czynników strukturalnych, które powodowałyby, żeby szok był tak trwały i mocny jak wtedy. Teraz w globalnej gospodarce nie ma też takich nierównowag słabości strukturalnych – mówi Piotr Bujak, główny ekonomista PKO BP.
Część krajów może jednak mocno odczuć efekty epidemii. Dotyczy to przede wszystkim tzw. wschodzących gospodarek. Tu barometrem nastrojów są kursy walut. Kurs naszego pieniądza jest stabilny – euro na krajowym rynku walutowym kosztuje niewiele ponad 4,3 zł. Choć ostatnie spadki europejskiej waluty sprawiły, że kurs franka przekroczył nawet 4,1 zł (wczoraj po południu było to 4,07 zł).
Przeciwdziałać spadkowi kursu próbują np. władze Meksyku. Bank centralny zwiększył wczoraj skalę aukcji walutowych z 20 mld do 30 mld dol. W Brazylii wtorek był drugim z rzędu dniem interwencji walutowych w celu umocnienia reala (od początku roku kurs spadł w stosunku do dolara o niemal 20 proc.). A bank centralny Kazachstanu poszedł pod prąd dominującej tendencji do obniżania stóp procentowych i podniósł koszt pieniądza o 2,75 pkt proc., do 12 proc. To również ma służyć umocnieniu waluty.