Konflikt nie będzie jednak przypominał blitzkriegu, a raczej walkę na wyczerpanie. Zwycięży ten, kto wytrzyma najdłużej.
Pierwsze ciosy już padły. Arabia Saudyjska ogłosiła, że będzie sprzedawać ropę swoim klientom o kilka dolarów za baryłkę taniej niż dotychczas. Co więcej, od przyszłego miesiąca zamierza znacząco zwiększyć wydobycie. W efekcie kurs czarnego złota poszybował wczoraj w dół nawet o jedną trzecią, powodując poważne zamieszanie na globalnych rynkach.
Celem tej salwy była Rosja, chociaż Rijad i Moskwa od paru lat koordynowały swoje wydobycie, aby utrzymać cenę ropy na w miarę atrakcyjnym poziomie (ok. 60 dol. za baryłkę). Do sojuszu obie strony zmusiła łupkowa rewolucja w Stanach Zjednoczonych. USA stały się największym producentem ropy, a ceny surowca znacząco spadły. Zmniejszając wydobycie, Saudom i Rosjanom udało się odwrócić spadkowy trend i ustabilizować cenę ropy.
To miało jednak efekt uboczny: w próżnię po cięciach wpychali się producenci z USA. Na to nie może sobie pozwolić Władimir Putin, który na początku roku ogłosił ambitny program wydatków socjalnych i infrastrukturalnych o wartości 60 mld dol. Rosyjski prezydent chce w ten sposób zmierzyć się z niezadowoleniem społecznym, które narosło w kraju na skutek zawirowań gospodarczych ostatnich lat.
Niebezpieczna gra
Saudyjczycy podejmują jednak niebezpieczną grę. W świecie taniej ropy tracą wszyscy producenci. Najbardziej poszkodowani są ci, którzy bez wysokich cen nie są w stanie równoważyć budżetów. I chociaż Saudi Aramco ma najniższe koszty wydobycia ropy na całym świecie, to skarb Arabii Saudyjskiej potrzebuje cen ropy na poziomie 80–90 dol. za baryłkę. Dla porównania wartość ta dla Rosji wynosi ok. 40–50 dol.
Rosjanie są w niezłym położeniu, jeśli idzie o wojnę cenową. Dług publiczny jest na niskim poziomie, a przy okazji Moskwie udało się w ciągu ostatnich paru lat odłożyć spore rezerwy finansowe. Te dwa elementy stanowią poduszkę finansową na gorsze czasy. Te niechybnie nadejdą, jeśli Saudowie nie blefują. Co więcej, dzięki inwestycjom, takim jak rurociągi, Rosja zapewnia długoterminowe dostawy dla ważnych klientów, jak np. Chiny. W pierwszej połowie 2019 r. Moskwa stała się najważniejszym dostawcą ropy dla Pekinu i wyprzedziła Arabię Saudyjską.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że ropa i gaz ziemny nie są jedynymi rzeczami, które Rosjanie wydobywają spod ziemi. Rosyjska gospodarka jest uzależniona od surowców, ale jest pod tym względem bardziej zdywersyfikowana niż sektor wydobywczy Arabii Saudyjskiej.
Na wojnie Rijadu z Moskwą rykoszetem może się oberwać amerykańskim firmom wydobywającym ropę z łupków. Dzięki inwestycjom w technologie, przedsiębiorstwa te obniżyły znacząco próg rentowności (na początku było to nawet 70–80 dol. za baryłkę, teraz jest to ok. 50 dol.). Ich działalność finansowana jest w dużej mierze z pożyczek. Jeśli bardzo niska cena ropy miałaby się dłużej utrzymać, sektorowi grożą bankructwa.
Niewykluczone, że Rosjanie nie zgodzili się na dalsze cięcia w wydobyciu także przez wzgląd na chęć przetestowania solidności fundamentów, na których zbudowany jest sektor łupkowy w USA. Fala bankructw wpłynie na wysokość wydobycia, liczbę miejsc pracy, a także na niezależność energetyczną USA. Ten argument uwielbia podnosić prezydent Donald Trump i pewnie będzie z niego korzystał wyjątkowo często w roku wyborczym.
Saudowie podejmują więc niebezpieczną grę, na którą nie wiadomo, czy są przygotowani. Państwo nie tylko znajduje się na początku transformacji gospodarczej, lecz także jego stabilność wewnętrzna uzależniona jest od hojnych transferów socjalnych. I chociaż Rijad dysponuje sporymi rezerwami walutowymi, to przez wzgląd na sztywne pozycje w budżecie będzie je szybko zużywał.
Koronawirus zaraża ropę
Saudowie ryzykują wiele, podejmując decyzję o wzroście podaży ropy w sytuacji znacznego spadku popytu wywołanego koronawirusem. I chociaż w dłuższej perspektywie globalna konsumpcja czarnego złota rośnie powoli z roku na rok, to obecny spadek zapotrzebowania jest dość poważny (ok. 700 tys. baryłek mniej dziennie).
Ceny ropy z niepokojem obserwują również inni gracze, tacy jak Angola czy Algieria. Jeśli niskie ceny miałyby utrzymać się ponad 12 miesięcy, państwa te znów mogą znaleźć się w tarapatach jak podczas ostatniego okresu bardzo taniej ropy.
Dla krajów, które są importerami ropy naftowej, jak np. Polska, jej gwałtowna przecena oznacza obniżenie się inflacji i wyższą dynamikę wzrostu PKB.
Dla nas to szczególnie istotne, bo nasza gospodarka weszła w okres wyraźnego spowolnienia już w drugiej połowie ubiegłego roku. W kolejnych kwartałach tego roku należy się zaś spodziewać, że tempo rozwoju będzie jeszcze wolniejsze, bo od wzrostu będzie nam też odejmowała epidemia koronawirusa, która uderza w coraz więcej biznesów.
Inflacja w Polsce wystrzeliła w grudniu ubiegłego roku do 3,4 proc. r/r, a w styczniu ceny towarów i usług konsumpcyjnych zwiększyły się jeszcze bardziej – o 4,4 proc. Dynamika wzrostu była największa od końca 2011 r. Gwałtowny spadek cen ropy może pomóc łagodzić napięcia inflacyjne. Analitycy firmy e-petrol już przewidują, że mogą przełożyć się w najbliższych dniach na spadki cen paliw na stacjach w Polsce w wysokości 15–20 groszy za litr.
Tyle że na dłuższą metę zawirowania wywołane wojną cenową na rynku surowców będą prowadziły do rozchwiania rynków kapitałowych i finansowych, co było widać tuż po decyzji Arabii Saudyjskiej. Dodatkowo rynkom nie pomagają paniczne reakcje na epidemię koronawirusa i rosnące spekulacje o tym, że w wielu kluczowych gospodarkach świata z USA na czele szykuje się recesja w tym roku.