Pokazanie projektu budżetu bez deficytu wskazuje, że rząd PiS wycisnął, co się da, z bardzo dobrej koniunktury gospodarczej. I nie chodzi tylko o klasyczną zasadę „im wyższy wzrost PKB, tym więcej pieniędzy w budżecie”.
Bartek Godusławski / Dziennik Gazeta Prawna / Wojtek Gorski
Ministerstwo mogło bezpiecznie przeprowadzić cały program walki z luką w VAT, który – de facto – przynajmniej w części był dokręceniem fiskalnej śruby. Nie wprost: nie było podnoszenia stawek podatkowych. Ale można tak zaklasyfikować choćby ograniczenie możliwości kwartalnego rozliczenia VAT czy narzucenia przedsiębiorcom dodatkowych obowiązków w postaci konieczności składania jednolitych plików kontrolnych. Wszelkie obostrzenia łatwiej znieść, gdy rosną popyt i obroty. I tak właśnie było w przypadku programu uszczelnienia podatków. Nikt nie kwestionuje, że program był sukcesem, wielkość luki w VAT – wedle wstępnych szacunków Fundacji CASE, która ją wylicza na potrzeby raportu Komisji Europejskiej – mogła spaść w 2018 r. nawet do 7,2 proc. potencjalnych wpływów.
Dobra koniunktura plus zagęszczanie podatkowego sita spowodowały, że po raz pierwszy po 1989 r. rząd ma szansę przedstawić niemal zrównoważony budżet. Napisała o tym wczoraj „Rzeczpospolita”, wcześniej sygnalizował to w wywiadzie dla DGP Krzysztof Sobolewski z PiS, ale to, że możemy się spodziewać w przyszłym roku nadwyżki, wiadomo już przynajmniej od końca kwietnia. Wtedy to Ministerstwo Finansów przygotowało aktualizację programu konwergencji – dokument, który co roku przesyłamy do Brukseli, aby pokazać, jak będzie wyglądała sytuacja całego sektora finansów publicznych. Zgodnie z nim miała się pojawić sięgająca 0,2 proc. PKB górka. Byłby to wynik historyczny, bo przez ostatnie trzy dekady wszyscy przywykli do salda na minusie.
Ale trzeba też przyznać, że Polska w swojej budżetowej polityce idzie pod prąd dominujący w Unii Europejskiej. Bo dobrze jest mieć zbilansowany budżet państwa, a jeszcze lepiej nadwyżkę – ale w czasach dobrej koniunktury, która przez ostatnie lata utrzymywała się w europejskiej gospodarce. W budżetach krajów unijnych nadwyżki zaczęły się pojawiać już w 2016 r. Wówczas to zanotowało je 10 krajów. Rok później było ich już 12, a w 2018 r. o jeden więcej. W tym samym czasie my notowaliśmy wciąż deficyt. My budżet bliski równowagi możemy mieć u progu gospodarczego spowolnienia, gdy większość państw rozważa raczej luzowanie polityki fiskalnej i zwiększanie swoich deficytów.
Ministerstwo Finansów może więc się czuć trochę nieswojo ze zbilansowaniem państwowej kasy właśnie teraz. Brzmi dziwnie, ale jak się dobrze przyjrzeć planowi dochodów i wydatków, to rzeczywiście tak może być. To prawda, że uszczelnianie podatków odegrało tu istotną rolę – ale też jego efekty zostały od razu zagospodarowane w postaci góry nowych wydatków, przede wszystkim w transferach społecznych. I choć w finansach publicznych ogółem może być nawet niewielka nadwyżka, to strukturalnie, czyli bez uwzględnienia bieżącej koniunktury, będziemy mieli deficyt rzędu 1,6 proc. PKB. MF doskonale przecież wie, że nasza historyczna nadwyżka to w dużej mierze wynik zdarzeń jednorazowych. Bez nich – co przyznaje resort – mielibyśmy wciąż deficyt i to sięgający 0,9 proc. MF policzyło, że blisko 18 mld zł wpływów do kasy państwa to właśnie efekt zdarzeń, które pojawią się tylko w przyszłym roku. Ponad 9,5 mld zł da budżetowi likwidacja OFE i pobranie opłaty przekształceniowej przy transferze środków z funduszy emerytalnych na indywidualne konta emerytalne. Do tego należy jeszcze dodać sprzedaż uprawnień do emisji CO2 i częstotliwości, i mamy nadwyżkę. Kolejne lata mają przynieść powrót do deficytów, chociaż te nie powinny już straszyć tak jak w latach wcześniejszych, kiedy przy dekoniunkturze obserwowaliśmy, że dziura w sektorze finansów sięgała blisko 8 proc. PKB.
Ale być może już po wyborach trzeba będzie podjąć projekty, które przed 13 października raczej nie ujrzą światła dziennego. Mowa o likwidacji 30-krotności, podniesieniu akcyzy na tytoń i alkohol czy powrocie do podatku handlowego (a jest jeszcze podatek cyfrowy). Bo przecież cały czas działa reguła wydatkowa. Jej działanie można w uproszczeniu sprowadzić do tego, że tworzymy zaskórniaki, gdy nad gospodarką świeci słońce, a gdy pojawiają się ciemne chmury, wydajemy więcej, żeby pomóc PKB rosnąć. Reguła w swoim działaniu jest nieubłagana i dopóki istnieje w ustawie o finansach publicznych, pozwala skutecznie opierać się politycznemu rozdawnictwu. Można szukać w niej elastyczności, ale jeśli ktoś chce obiecywać więcej, niż wskazują wyznaczane przez regułę limity, to musi się szykować na głębokie cięcia wydatków albo poszukiwanie dochodów ekstra. Jak te z likwidacji OFE czy aukcji CO2 i LTE. To dzięki nim możemy mówić, że jest finansowanie dla piątki Kaczyńskiego, która w przyszłym roku ma kosztować ok. 35 mld zł netto, a jednocześnie mieć zbilansowany budżet państwa, a nawet nadwyżkę w sektorze finansów publicznych.
Na razie jesteśmy jednak na początku drogi akceptacji budżetu. W tej chwili dla rządu i całego PiS taki projekt jest potężnym atutem w kampanii wyborczej. Politycy tego ugrupowania będą mogli mówić: „Nasi przeciwnicy twierdzili, że nasze rządy miały zwiastować ruinę finansów, a kończymy nie tylko z najlepszą sytuacją w finansach publicznych po 1989 r, ale i bez deficytu”. Pytanie, na ile projekt, jaki rząd złoży pod koniec września do Sejmu, będzie różnił się od tego, który wejdzie w życie od stycznia przyszłego roku. Widać, że na dłuższą metę rząd ma chęć wprowadzić rozwiązania, które będą oznaczały wzrost obciążeń, jak zniesienie limitu na opłacanie składek na ubezpieczenie społeczne, czyli słynnej 30-krotności. Po wyborach poszczególni ministrowie będą chcieli upomnieć się o swoje. Jest też pytanie, co się stanie, jeśli gorsza sytuacja w światowej gospodarce wyraźnie przełoży się na Polskę.
Na pewno budżetowi bez deficytu trzeba przyklasnąć. Ale i trzymać kciuki, żeby nie okazało się, że był tylko wyborczym trickiem.
MF policzyło, że 18 mld zł wpływów do kasy państwa to efekt zdarzeń, które pojawią się tylko w 2020 r.