Tak dobrze jak w ubiegłym roku z publiczną kasą jeszcze nie było. I pewnie przez jakiś czas nie będzie.
DGP
To już oficjalne: deficyt sektora finansów publicznych, liczony unijną metodą, wyniósł w 2018 r. 0,4 proc. PKB. Takie oficjalne szacunki opublikował wczoraj GUS. Od czasu wejścia Polski do UE, czyli od 2004 r., tak dobrego wyniku nie zanotowano.
Skąd ten sukces? Rząd zawdzięcza go świetnej koniunkturze. Ubiegłoroczny wzrost gospodarczy wyniósł 5,1 proc., znacznie więcej, niż szacował rząd, pisząc ubiegłoroczny budżet. I więcej, niż wynikałoby to z potencjału gospodarki. PKB nie tylko szybko rósł, ale stało się to bez napięć w rodzaju gwałtownego wzrostu cen, na co zwracają uwagę eksperci Narodowego Banku Polskiego. Gospodarczy rozwój napędzany był konsumpcją, co przełożyło się na większe dochody z VAT, a dobra sytuacja na rynku pracy napędzała wpływy z PIT.
– Gdy przeanalizuje się, jak zmieniały się efektywne stawki opodatkowania, to widać, że koniunktura to nie wszystko. Mniej więcej połowa sukcesu w ograniczaniu deficytu jest efektem poprawy ściągalności podatków – mówi Karol Pogorzelski, ekonomista Banku ING. Zwraca uwagę, że rządzącym udało się pogodzić dwa rozbieżne cele: zrealizowali większość obietnic wyborczych, zapewniając sobie duże poparcie społeczne, utrzymując jednocześnie dyscyplinę w państwowej kasie. To precedens w historii zmagań kolejnych rządów z materią finansów publicznych.
– Politycy rządzącej partii ponownie próbują tej strategii, licząc na powtórkę. Ale to może być zgubne, bo nisko wiszące owoce zostały już zerwane i będzie bardzo trudno uzyskać tak dobry wynik w poprawie ściągalności jak do tej pory – mówi ekonomista ING. To jego zdaniem może być pułapka, jeśli politycy uwierzą, że nie ma się co przejmować prognozami deficytu, bo do tej pory ekonomiści straszyli, że zabraknie pieniędzy, a wcale ich nie zabrakło. W czarnym scenariuszu może nam grozić wariant grecki, czyli niekontrolowany wzrost długu publicznego.
Ekspert jest jednak daleki od twierdzenia, że Polska porzuciła próby równoważenia finansów publicznych. Owszem, w tym i w przyszłym roku zapewne czeka nas wzrost deficytu. Ale już w kolejnych latach możemy wrócić na ścieżkę jego zmniejszania. Wiele zależy od tego, jaki kurs w polityce gospodarczej obierze nowy rząd po jesiennych wyborach. Stopniowo, wraz z rozwojem gospodarki, obciążenie budżetu niektórymi programami socjalnymi będzie relatywnie coraz mniejsze. Choćby wypłata dodatków na wychowanie dzieci: ich wielkość nie zależy od gospodarczych parametrów, jest stała, więc wraz ze zwiększaniem się wielkości dochodów będzie mniej uciążliwa – mówi Karol Pogorzelski.
Wzrostu deficytu w tym i w przyszłym roku spodziewają się też ekonomiści PKO BP. Ich zdaniem w 2019 r. zwiększy się on do 1,8 proc. PKB, w przyszłym roku do 2,4 proc. Ostateczny wynik będzie zależał od tempa wzrostu gospodarczego, które na ten rok PKO BP ocenia na ok. 4 proc.
– Napływające dane z gospodarki sugerują, że tegoroczny wzrost może być większy, co oznaczałoby, że deficyt w relacji do PKB byłby niższy. Co prawda cały czas jest wiele niepewności w otoczeniu polskiej gospodarki, np. nieuporządkowany brexit albo eskalacja wojny celnej między USA a Chinami. Ale mijają miesiące, a te czarne scenariusze się nie realizują – mówi Michał Rot, ekonomista PKO BP.
Uważa, że po 2020 r., gdy będziemy już mieli za sobą szczyt wydatków związanych z wygasającą perspektywą finansową UE, będzie mniejsza presja na wzrost deficytu. Gdyby już dziś wydatki publiczne na inwestycje były na poziomie Niemiec, to Polska miałaby – tak jak Niemcy – nadwyżkę zamiast deficytu.
– Zagadką jest też zachowanie się firm w obliczu rosnącego braku pracowników. Jeśli odpowiedzią na spadek podaży pracy będzie wzrost płac, szybszy niż wynikałoby to z fazy rozwoju gospodarki, to budżet skorzysta dzięki większym wpływom z podatków i składek – mówi ekspert.
Rząd stąpa jednak po kruchym lodzie, na co zwróciła ostatnio uwagę agencja Fitch. Jej zdaniem deficyt może wzrosnąć do 2,2 proc. PKB już w tym roku. W przyszłym miałoby to być 2,8 proc. PKB, i to przy założeniu, że politycy nie ugną się przed żądaniami np. wzrostu płac w sektorze publicznym. A to już bardzo blisko od poziomu 3 proc. PKB, po przekroczeniu którego Komisja Europejska mogłaby wyciągnąć konsekwencje wobec Polski.