Gdy w 2004 r. Polska wchodziła do Unii Europejskiej, relacja polskiego i niemieckiego PKB per capita układały się jak 1 : 6. Dziś to porównanie układa się raczej jak 1 : 2,5. Jeszcze dekadę temu średnie polskie wynagrodzenie brutto stanowiło ok. 25 proc. niemieckiej średniej płacy. Obecnie to ok. 40 proc. W 2014 r. nominalna wartość niemieckiego eksportu była 10-krotnie wyższa od eksportu polskiego. Dziś już tylko czterokrotnie. I tak dalej, i tak dalej.
Moglibyśmy te porównania poszerzać o nowe kategorie wskaźników albo zestawiać Polskę z kolejnymi zachodnimi gospodarkami rozwiniętymi. Wszędzie trend będzie jednak dość podobny: Polska ostro w górę, Zachód lekko w dół albo na zbliżonym poziomie, co dekadę temu. A wszystko to w podobnym dla wszystkich otoczeniu międzynarodowym charakteryzującym minione dziesięciolecie – z pandemią COVID-19, wojną u bram Unii, kryzysem energetycznym oraz mocnym uderzeniem inflacji.
W prawdziwym świecie takie przesunięcie potencjałów gospodarczych nie odbywa się bez konsekwencji. Ekonomiczne potencjały wyznaczają pole politycznego manewru i zmieniają horyzont planów. Gra zaczyna się odbywać wedle nowych – nieznanych wcześniej – reguł.
W Polsce po 2015 r. najważniejszą zmianą było odejście od starego neoliberalnego modelu polityki gospodarczej. Polska z kraju, który w sposób bezdyskusyjny przyjmuje typowy dla państw na dorobku model akumulacji (niskie wydatki społeczne, niechęć do brania na siebie roli inicjatora procesów inwestycyjnych, przekonanie o zbawiennym wpływie kapitału prywatnego oraz zagranicznego na rozwój kraju), przeistoczyła się w gospodarkę realizującą de facto model keynesowskiego rozwoju stosowany na Zachodzie – z powodzeniem
– po II wojnie światowej.
Wcześniej rząd (administracja i kontrolowane przez niego spółki) widziały dla siebie jedynie drugoplanową rolę w gospodarczym przedstawieniu. Po 2015 r. to się zaczęło zmieniać i rząd próbował wymusić na sektorze prywatnym oczekiwane zachowania. Gdy sytuacja tego wymagała, nie wahał się używać dużych graczy z branży paliwowej, energetycznej lub transportowej do łagodzenia skutków ekonomicznych szoków. Gdy po wybuchu wojny w Ukrainie pojawiło się realne zagrożenie kompletnego odcięcia od dostaw gazu, PKP Cargo otrzymało polecenie zgromadzenia odpowiednich zapasów węgla na czarną godzinę. PKN Orlen miał zaś za zadanie osłaniać obywateli przed skutkami zawirowań na rynkach paliw.
Ważną rolę odegrało wzmocnienie popytu wewnętrznego, co udało się osiągnąć przez sztandarowe programy socjalne (głównie 500+, podwyższone potem do 800+). W ten sposób skorygowano najbardziej niszczącą społecznie bolączkę polskiej transformacji neoliberalnej, czyli przekonanie społeczeństwa o niesprawiedliwym i nierównomiernym rozkładzie owoców wzrostu pierwszej fazy polskich przemian. Wzrost zamożności najsłabszych gospodarstw domowych przyniósł niesamowity wręcz efekt popytowy i przejawiał się w ponownym wkluczeniu do obiegu gospodarczego kilku milionów obywateli wcześniej pozostających poza nim lub wegetujących na jego obrzeżach. Taka polityka społeczna działała ręka w rękę z dążeniem przez państwo – de facto – do stanu pełnego zatrudnienia.
Ten nowy model rozwoju gospodarczego Polski (co ciekawe literalnie zakotwiczony w polskiej konstytucji i nazwanej tam wprost „społecznej gospodarce rynkowej”) miał oczywiście także realne konsekwencje społeczne. Najważniejsza z nich była szybka przebudowa zastanych hierarchii oraz „kolejności dziobania”. Nic dziwnego, że dawne elity liberalne, które przez pierwszy okres polskiej transformacji pełnymi garściami czerpały korzyści z modelu starego i na tym budowały swoją społeczną, medialną i polityczną dominację w III RP, z niezadowoleniem patrzyły na taki obrót sprawy. Widać to było na różnych polach. Od niezadowolenia pracodawców ze wzrostu płacy minimalnej po wściekłość elit symbolicznych (w tym kasty ekonomistów liberalnych). Ci ostatni przez większą część minionej dekady straszyli opinię publiczną, że nowy model rozwoju ekonomicznego Polski przyniesie rychłą katastrofę gospodarczą („druga Grecja”, „trzecia Wenezuela” itd.). Lata mijały, a katastrofa nie nadchodziła, co stale podmywało ich społeczną wiarygodność i groziło utratą pozycji ekonomicznych autorytetów.
Podobną (choć opartą na innych przesłankach) konsternację ta „polska dekada” budziła też poza granicami. Partnerzy ze struktur euroatlantyckich z zaskoczeniem obserwowali Polskę bardziej zdeterminowaną i wyraźniej artykułującą swój interes. Często sprzeczny z koncepcjami Niemiec, Francji albo krajów Beneluksu.
W politycznej rzeczywistości oba te żywioły zawarły taktyczny sojusz. Opakowany rzecz jasna popularną w Europie ideologią „antypopulistyczną”. W przypadku Polski sojusz ten sprowadził się do planu pacyfikacji polskich aspiracji i ponownego wkomponowania kraju w hierarchie i zależności sprzed 2015 r. Tym razem już w nowych warunkach pogłębiającej się de facto (metodą pełzającą i pozatraktatową) integracji europejskiej. Ten etap trwa na naszych oczach. Przejawia się np. w faktycznym spowolnieniu, nawet bez oficjalnej rezygnacji, ambitnych projektów rozwojowych (CPK, elektrownia atomowa, porty kontenerowe). To martwi, choć kurz publicystycznych sporów zaciemnia nam ciągle pełny obraz rzeczywistości. Jeśli faktycznie za pewien czas okaże się, że spowolnienie się dokonało, będzie to bez wątpienia istotny hamulec dla polskiego impetu rozwojowego ostatnich lat.
Inne blokady rozwoju Polski są jednak bezsprzeczne. Jedna z nich to pogłębiający się chaos prawny wynikający ze sporu o reformę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Drugi – jeszcze ważniejszy – hamulec to oczywiście wymuszanie dekarbonizacji w ramach unijnych polityk klimatycznych skierowanych na zeroemisyjność. Kształt działających już (ETS1) oraz planowanych wkrótce (ETS2) modeli dekarbonizacji jest dla polskiej gospodarki skrajnie niekorzystny. Doprowadziły bowiem do tego, że Polska ma (już dziś) jedną z najdroższych energii dla przemysłu w Europie. W przyszłości obłożenie kosztami transformacji energetycznej gospodarstw domowych (w relacji do dochodu) będzie kilkukrotnie przewyższało dolegliwość tej samej transformacji u Niemców, Francuzów czy Belgów. To zaś w sposób egzystencjalny zagraża polskiej ścieżce rozwoju z lat ubiegłych i grozi wepchnięciem gospodarki w stagnację. A może nawet w głęboki kryzys.
Oczywiście polska gospodarka nie jest tak zupełnie bezbronna i dysponuje zestawem mocnych atutów. Najważniejszym z nich jest własna waluta. Złoty pozostaje filarem polskiej suwerenności ekonomicznej. Bez niej prowadzenie innej niż liberalna polityki ekonomicznej byłoby po prostu niemożliwe. Jest bowiem faktem, że polityka monetarna NBP dobrze osłaniała polski model gospodarczy w ostatnich latach. Szczególnie widoczne było to oczywiście w kryzysowych latach 2020–2023. Bez wsparcia NBP w postaci niekonwencjonalnej polityki banku centralnego rząd nie mógłby przygotować tarcz osłonowych dla biznesu i rynku pracy w czasie wymuszonej bezczynności ekonomicznej w najgorszym okresie pandemii. W podobny sposób zadziałały wówczas inne największe banki centralne świata – EBC, Fed czy Bank Anglii. Dla polskiej gospodarki miało jednak znaczenie to, że decyzje w tej sprawie były podejmowane w Warszawie, a nie we Frankfurcie nad Menem. Dzięki temu bowiem mogły być lepiej dopasowane do polskich potrzeb. Drugim kluczowym momentem był szok inflacyjny z lat 2021–2023, gdy NBP oparł się presji rynków oraz liberalnego komentariatu i odmówił radykalnych podwyżek stóp procentowych powyżej poziomu inflacji (a były takie głosy nawet w samej Radzie Polityki Pieniężnej). Oczywiście takie wypalanie inflacji żywym ogniem drogiego pieniądza miałoby niszczący wpływ na koniunkturę i przyniosłoby radykalny wzrost bezrobocia oraz biedy. Tej drogi dyrygenci polityki monetarnej na szczęście jednak nie obrali. I chwała im za to. Także w przyszłości zaprawiony w bojach i nowocześnie myślący bank centralny w Warszawie będzie warunkiem koniecznym jakiejkolwiek prorozwojowej polityki powszechnego dobrobytu. Na razie zaś NBP (dzięki rezerwom walutowym, w tym złota) jest zwornikiem stabilności finansowej na wypadek ataku ze strony rynków finansowych albo ewentualnej rosyjskiej agresji.
Innymi ważnymi atutami polskiej gospodarki są skumulowane doświadczenia biznesu, który nie jest już europejskim parweniuszem i umie się w nim zgrabnie poruszać. Jeżeli będzie on dysponował dobrymi możliwościami finansowania (niskie stopy procentowe, w przyszłości może także rozwój zabezpieczonych długiem publicznych stablecoinów) i jeżeli państwo nie zmieni swojego nastawienia do gospodarki na liberalny powrót do przeszłości, to szanse na utrzymanie dynamiki rozwojowej są duże. Kluczowe jest dziś to, by demokratycznym politykom udało się rozbroić ciążące nam wymagania klimatyczne UE. Gdyby to się powiodło, to wówczas nic nie stoi na przeszkodzie, by Polska mogła wejść na kolejny poziom i autentycznie odgrywać rolę regionalnego mocarstwa ekonomicznego. Atrakcyjność Polski w naturalny sposób wiąże się oczywiście z jej wielkim rynkiem wewnętrznym. Jeżeli tylko uda się uniknąć pauperyzacji społeczeństwa i powrotu na neoliberalne tory to… jeszcze Polska nie zginęła! I to w dużej mierze niezależnie od kierunku wiatrów wiejących obecnie na polskiej scenie politycznej.
partner