Traktowanie kwestii gospodarczych jak spraw, które nie mają nic wspólnego ze światopoglądem, jest dużym nieporozumieniem.
Po październikowych wyborach parlamentarnych 2023 r. politycy jak na komendę zaczęli powtarzać niemal bliźniacze zdania. Brzmiały one mniej więcej tak: „kwestie światopoglądowe nie powinny się znaleźć w umowie koalicyjnej”. Dotyczyło to oczekiwań, że nowa koalicja rządząca porozumie się w sprawie liberalizacji przepisów o aborcji, którą postulowali lewicowi politycy i komentatorzy.
Nieformalny podział na sprawy światopoglądowe oraz nieświatopoglądowe funkcjonuje zresztą u nas od lat. „W naszym klubie nie ma dyscypliny podczas głosowań nad kwestiami obyczajowymi” – to kolejny żelazny element repertuaru polityków. Z niewiadomych względów do tematów światopoglądowych zaliczono głównie te odnoszące się do seksualnej sfery życia człowieka. Kwestii gospodarczych już nie, tak jakby regulacje podatkowe czy rynku pracy były domeną nauki i obiektywnych praw.
Tymczasem właściwie wszystkie kluczowe kwestie ekonomiczne, którymi żyje polska opinia publiczna po 1989 r., były światopoglądowe do bólu. Weźmy choćby prywatyzację, która pozostaje na tyle kontrowersyjna, że znalazła się wśród tematów niedawnego referendum. W pierwszych dwóch dekadach III RP, a szczególnie w latach 90., większość klasy politycznej traktowała masową sprzedaż przedsiębiorstw należących do państwa jako konieczność dziejową – element zrzucania z Polski ciężaru PRL. Panował wtedy nastrój spod znaku „nie ma alternatywy”, więc do odmiennych poglądów nie podchodzono z przesadnym zrozumieniem. „Wyrażenie wątpliwości co do sensu wprowadzenia reform à la Soros-Sachs-Balcerowicz w roku 1990 i kilku następnych w pewnych środowiskach równało się śmierci cywilnej” – pisał w 1996 r. w „Tygodniku Solidarność” Tomasz Sypniewski (cytat za „Patologią transformacji” Witolda Kieżuna).
Po ponad 30 latach funkcjonowania w Polsce gospodarki rynkowej wiemy już, że w określonych warunkach mogą się sprawdzać rozmaite formy własności: prywatna, spółdzielcza, publiczna czy partnerstwo publiczno-prywatne. Zresztą w prywatyzacji uczestniczyły również państwowe przedsiębiorstwa z krajów Zachodu, choćby France Télécom (obecnie Orange), które kupiło Telekomunikację Polską.
Mimo to doktrynerskie podejście do własności państwowej nadal jest często spotykane. „Uważam co do zasady, że prywatyzacja jest wartością samą w sobie” – stwierdził zaraz po wyborach Ryszard Petru z Trzeciej Drogi na antenie radia RMF FM. Takim deklaracjom bliżej jest do wyznania wiary niż chłodnej analizy. Bezkrytyczne umiłowanie własności prywatnej trudno jednak wykorzenić, gdyż światopogląd zmienia się znacznie wolniej od rzeczywistości.
W większości dyskusji ekonomicznych ujawnia się napięcie między dwiema wartościami: równością i wolnością
Inna ważna kwestia ekonomiczna, która jest czysto ideologiczna (i nie ma w tym nic złego), to ewentualne wejście Polski do strefy euro. Wspólna unijna waluta to koncept polityczny, którego głównym celem jest większa integracja państw Starego Kontynentu, a nie poprawa sytuacji gospodarczej. Charakterystyczne, że największymi orędownikami wprowadzenia euro są w naszym kraju liberałowie, chociaż to właśnie utrzymanie systemu walut narodowych z ich płynnym i regulowanym w dużej mierze przez rynek kursem jest bliższe zasadom wyznawanej przez nich doktryny.
Waluty narodowe pozwalają na bardziej elastyczne adaptowanie się gospodarek krajowych do kryzysów. We wspólnej strefie walutowej niezbędna jest tzw. wewnętrzna dewaluacja, odgórnie wprowadzana przez rządy. Mimo to liberałowie z Koalicji Obywatelskiej czy Trzeciej Drogi popierają przyjęcie euro, bo w ich światopoglądzie poparcie dla integracji europejskiej zajmuje wyższe miejsce niż gospodarczy liberalizm.
Już w momencie wprowadzania unijnej waluty przywódcy europejscy nie kryli, że chodzi głównie o politykę. Jak zauważają Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk w książce „Paradoks euro”, dla ówczesnego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla był to przede wszystkim sposób złagodzenia obaw państw Europy Zachodniej związanych ze zjednoczeniem Niemiec. Zresztą połączenie tak różnych gospodarek w ramach jednego obszaru walutowego jest na tyle nieprzewidywalne, że trudno dyskutować o tym, opierając się wyłącznie na obiektywnych kryteriach. Na początku lat 90. panowało powszechne przekonanie, że Niemcy na euro stracą najwięcej. Nieprzypadkowo w dekadach poprzedzających jego wprowadzenie były głównym hamującym. „W latach 20. mówiono: Niemcy zapłacą. Dzisiaj faktycznie płacą. Maastricht jest jak traktat wersalski, tylko osiągnięty bez wojny” – pisał w 1992 r. komentator „Le Figaro” (cytat za „Paradoksem euro”). Po kryzysie strefy euro stało się jasne, że to Niemcy są głównym beneficjentem tego projektu.
W większości dyskusji ekonomicznych ujawnia się napięcie między dwiema wartościami: równością i wolnością. Prawie wszyscy doceniamy je obie, ale w bardzo różnym stopniu. Co więcej, każda opcja ideowa rozumie je inaczej. Najbardziej emblematycznym przykładem tego napięcia jest kwestia progresywnego opodatkowania. Zwolennicy liberalizmu popierają liniowy podatek dochodowy, bo są przekonani, że ludzie powinni czerpać jak największe korzyści ze swoich sukcesów zawodowych. Egalitaryści wolą podatek progresywny, żeby ci, którzy znaleźli się na szczycie, podzielili się częścią swojego dobrobytu z tymi, którym powodzi się gorzej. Obie strony często uzasadniają swoje poglądy na ten temat obiektywnymi rzekomo przesłankami – i dorabianymi po fakcie. Twierdzi się np., że progresja podatkowa zniechęca do pracy, choć w rzeczywistości kraje z najwyższą górną stawką PIT (państwa nordyckie czy Beneluksu) notują też najwyższe na świecie wskaźniki aktywności zawodowej.
W debacie ekonomicznej ogromną rolę odgrywa też przekonanie na temat źródeł biedy i sukcesu. Zwolennicy niwelowania nierówności i aktywnej polityki społecznej uważają, że wysokość dochodów jednostki to efekt wielu czynników, w większości od niej niezależnych – mowa o klasie pochodzenia, miejscu urodzenia czy zwykłym szczęściu. Zwolennicy ograniczania zasiłków społecznych i rynkowych rozwiązań stoją na stanowisku, że sukces to przede wszystkim wynik wysiłku i pracowitości jednostki, a pozostałe czynniki odgrywają mniejszą rolę. W Polsce dominuje to drugie podejście, dlatego tak ciężko wprowadzić u nas progresję podatkową, a programy społeczne zdobywają szerokie poparcie głównie wtedy, gdy są powszechne. Zwracają na to uwagę Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski w książce „Społeczeństwo populistów”: „Bogaci identyfikują swój sukces ekonomiczny z własnym i tylko własnym wysiłkiem. Nie może to zaskakiwać ze względów, które już opisaliśmy: skoro mało kto wierzy w możliwość zreformowania państwa i mu ufa, nie będzie tam szukał źródeł swojego sukcesu. W rezultacie wśród ludzi z zarobkami powyżej 10 tysięcy złotych poparcie dla zniesienia 500+ wyniosło aż 3,80 w skali od 1 do 5”. Autorzy „Społeczeństwa populistów” dotknęli tutaj dwóch kolejnych kwestii znacząco wpływających na światopogląd ekonomiczny. Pierwsza to stosunek do państwa. Niskie zaufanie do instytucji publicznych nie tylko zniechęca do wspierania rządowych programów społecznych, lecz także przekłada się na bardziej fundamentalne kwestie. Libertarianie są najczęściej zwolennikami oparcia waluty na parytecie złota, bo mają do niego więcej zaufania niż do państwa – pieniądz fiducjarny wydaje im się co najmniej podejrzany.
Ograniczone zaufanie do państwa odciska się na podejściu do usług publicznych. Najlepszym przykładem jest mieszkalnictwo – według raportu CBOS „Polacy o polityce mieszkaniowej” z 2022 r. ponad połowa społeczeństwa preferuje ułatwienia dla zakupu własnego lokalu niż inne formy wsparcia. 23 proc. wolałoby, aby państwo budowało mieszkania na wynajem z możliwością dojścia do własności, a kolejne 22 proc. – mieszkania komunalne dla osób niezamożnych.
Co więcej, wspieranie własności największym poparciem cieszy się wśród najgorzej zarabiających respondentów (dochód na głowę poniżej 1,5 tys. zł), którzy i tak nie mieliby szans na kredyt hipoteczny. To przede wszystkim oni odczuwają skutki niedomagania państwa w tym obszarze, a więc nie pokładają w nim szczególnej nadziei. Nic dziwnego, że polska polityka mieszkaniowa od lat wygląda tak, jak życzy sobie gros obywateli – kolejne programy (Rodzina na swoim, Mieszkanie dla młodych i obecnie Bezpieczny kredyt 2 proc.) promują własność.
Inną kwestią, którą poruszyli Sadura z Sierakowskim, jest partykularyzm. Ludzie często popierają taką politykę ekonomiczną, która jest w ich, indywidualnie pojmowanym, interesie. Następnie dorabiają do tego filozofię, którą w debacie publicznej mogą przedstawiać jako swoje poglądy, a nie interesy. Nie jest to nic nowego. W książce „Mniej znaczy lepiej” antropolog Jason Hickel opisuje debatę, która toczyła się w Wielkiej Brytanii podczas tzw. ogradzania pól, czyli – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – wielkiej prywatyzacji ziemi: „John Locke, angielski filozof i właściciel ziemski, przyznawał, że grodzenia były procesem grabieży ziem wspólnych i okradania ich użytkowników, twierdził jednak, że była to kradzież moralnie usprawiedliwiona: wszak dzięki niej stało się możliwe przejście do metod intensywnej gospodarki komercyjnej, która podniosła wydajność rolnictwa. (…) Udoskonalenia stały się pretekstem do zawłaszczeń”.
Liberalnie nastawiony biznes zawsze chciał uchodzić za progresywny i nowoczesny, więc nie kwestionuje już wprost usług publicznych jako takich, bo dowiodły one swojej efektywności. Jak zauważa Hickel, poprawa warunków sanitarnych dzięki upowszechnieniu kanalizacji i wodociągów odpowiadała za połowę spadku wskaźnika śmiertelności, który zanotowano w USA w latach 1900–1936. „Przez wiele dziesięcioleci klasa kapitalistów bynajmniej nie sprzyjała postępowi w tworzeniu infrastruktury sanitarnej, raczej mu się sprzeciwiała. Libertariańsko nastawieni właściciele gruntów odmawiali urzędnikom dostępu do swoich nieruchomości, odmawiali także płacenia podatków, które umożliwiłyby zrealizowanie takich inwestycji” – pisze Hickel.
Traktowanie kwestii ekonomicznych jako spraw, które nie mają nic wspólnego ze światopoglądem, jest więc dużym nieporozumieniem. W podejściu do tematów gospodarczo-społecznych odbija się ogólne podejście osoby do rzeczywistości, państwa i relacji międzyludzkich, a często również jej sytuacja finansowa. Zresztą tak na dobrą sprawę trudno znaleźć obszar polityki publicznej, w którym nie wyraża się jakiś światopogląd – dotyczy to polityki zagranicznej, energetycznej, klimatycznej czy nawet transportowej. Jeśli politycy chcą być uczciwi, powinni dzielić sprawy programowe na te szczególnie dla nich ważne i te drugorzędne. W takim przypadku brak dyscypliny partyjnej i niezbyt precyzyjne fragmenty umowy koalicyjnej wreszcie nabrałyby sensu. ©Ⓟ