W 2015 r. wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu Zbigniewa Ziobry nie przeszedł, chociaż zabrakło tylko kilku głosów. Miesiąc później PiS wygrał wybory, zapowiadając gruntowne rozliczenia, ale skończyło się na rytualnym „audycie państwa”, z którego nic nie wynikło. Dzisiaj nowa większość wydaje się bardziej zdeterminowana, by surowo ukarać swoich poprzedników, niż kiedykolwiek wcześniej. Jest planowane powołanie co najmniej trzech komisji śledczych, padają nazwiska kolejnych osób, które miałyby odpowiadać przed Trybunałem Stanu. Jedną z nich jest prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński, obarczany winą za rekordową inflację. – Będzie można mu postawić cały szereg zarzutów działania przeciwko polskiej racji stanu, łamania konstytucji i łamania ustawy – mówiła w zeszłym roku w Polsat News posłanka Izabela Leszczyna.

Pomysł ten znalazł się również wśród 100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów, czyli programu wyborczego KO. Adam Glapiński miałby trafić przed Trybunał Stanu za „zniszczenie niezależności Narodowego Banku Polskiego i brak realizacji podstawowego zadania NBP, jakim jest walka z drożyzną”. Za to w umowie koalicyjnej nie ma konkretnych nazwisk, a jedynie ogólne zapowiedzi rozliczenia „patologii i przestępstw poprzedniej władzy”.

Są trzy główne zarzuty, które Koalicja Obywatelska (a być może cała nowa koalicja rządząca) zamierza postawić Glapińskiemu: skup obligacji rządowych przez NBP (łamanie konstytucyjnego zakazu finansowania wydatków państwa), zbyt późne rozpoczęcie podwyżek stóp procentowych (dopuszczenie do inflacji i osłabienia złotego), zaangażowanie się w bieżącą politykę po stronie partii rządzącej. Abstrahując od tego, że większość kluczowych decyzji w pierwszych dwóch sprawach była podejmowana kolegialnie, trzeba powiedzieć, że i tak te zastrzeżenia są co najmniej wątpliwe.

Polityka tzw. luzowania ilościowego jest prowadzona przez największe banki centralne od co najmniej dwóch dekad. Europejski Bank Centralny stosował ją podczas kryzysu strefy euro, aby obniżyć rentowność obligacji najbardziej zadłużonych państw UE, a następnie pobudzić gospodarki, w szczególności krajów południa, które wolno wychodziły z recesji. „Europejski Bank Centralny skupuje od banków obligacje. Wtedy wzrastają ceny tych obligacji i w systemie bankowym przybywa pieniędzy. Dzięki temu maleje oprocentowanie różnych instrumentów finansowych, m.in. tanieją kredyty. Firmy i osoby prywatne mogą zaciągać więcej kredytów i mniej wydają na ich spłatę. W rezultacie mają więcej pieniędzy na cele inwestycyjne i konsumpcyjne. Nasilenie inwestycji i spożycia pobudza wzrost gospodarczy i zwiększa zatrudnienie. Wzrost cen pozwala EBC doprowadzić inflację do poziomu 2 proc. w średnim okresie” – tak mechanizm luzowania ilościowego wyjaśnia na swojej stronie EBC.

W 2016 r. problemem dla państw UE była raczej deflacja, która hamowała wzrost gospodarczy. Zgodnie z art. 123 ust. 1 traktatu o Unii Europejskiej EBC nie może finansować deficytu państw członkowskich ani żadnych instytucji publicznych w UE. Dlatego skupował on obligacje z rynku wtórnego, a nie bezpośrednio od rządów.

NBP robił dokładnie to samo, choć zaczął stosować luzowanie ilościowe znacznie później – od czasu pandemii – oraz na dużo mniejszą skalę. „Łączna skala skupu aktywów przez NBP wyniosła 6,3 proc. PKB za 2019 r. (144 mld PLN, tj. ok. 33,5 mld EUR). Skala skupu aktywów w relacji do PKB była w Polsce znacznie mniejsza niż w gospodarkach rozwiniętych, w tym około 3-krotnie mniejsza niż w Stanach Zjednoczonych i strefie euro” – czytamy w oświadczeniu NBP.

Zasadność i zgodność z prawem luzowania ilościowego stosowanego przez NBP badała również kierowana przez Mariana Banasia Najwyższa Izba Kontroli i nie dopatrzyła się tam nieprawidłowości. „Skup obligacji przez NBP odbywał się na rynku wtórnym od banków, co nie naruszało zakazu bezpośredniego zakupu rządowych papierów wartościowych przez krajowy bank centralny, określonego w art. 123 traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. (…) Reakcja NBP była zatem spójna z reakcjami innych banków centralnych, w tym Europejskiego Banku Centralnego i Rezerwy Federalnej” – czytamy w raporcie pokontrolnym NIK z 2021 r. Niedługo później NBP zaprzestał skupowania obligacji.

W toku tej samej kontroli NIK uznała też pandemiczną obniżkę stóp procentowych do 0,5 proc. za działanie uzasadnione, mające na celu przeciwdziałanie negatywnym konsekwencjom gospodarczym COVID-19. Seria cięć stóp procentowych w 2020 r. „przełożyła się na obniżenie oprocentowania kredytów ogółem dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw” – napisano w raporcie NIK.

Większe kontrowersje wzbudza moment rozpoczęcia serii podwyżek. Jeszcze na początku 2021 r. Adam Glapiński wypowiadał się lekceważąco o ryzyku inflacji, chociaż były już widoczne pierwsze skutki barier podażowych. Rada Polityki Pieniężnej pod jego przewodnictwem dokonała pierwszych podwyżek jesienią tamtego roku, kilka miesięcy po Czechach i Węgrzech, które często były wymieniane jako wzory szybkiej reakcji. Oba kraje podniosły też stopy wyraźniej niż Polska – obecnie podstawowa stopa procentowa w Czechach wynosi 7 proc., a na Węgrzech aż 11,5 proc. W Polsce to 5,75 proc.

Trudno jednak dowieść, że to RPP popełniła błąd – nie mówiąc już o złamaniu prawa przez jej przewodniczącego. Przez prawie cały kryzys Czesi mieli inflację na poziomie podobnym do Polski, a Węgrzy znacznie wyższą (nawet 25 proc.). Obecnie nasz kraj jest w lepszej sytuacji: według Eurostatu w październiku inflacja wyniosła 6,3 proc. i był to siódmy najwyższy wskaźnik w UE. Na pierwszych dwóch miejscach znalazły się właśnie Czechy i Węgry ze wzrostem cen zbliżającym się do 10 proc. Gdyby RPP podniosła stopy równocześnie z Czechami, to głównym skutkiem byłoby ściągnięcie z kredytobiorców dodatkowych miliardów złotych, które trafiłyby do banków. Tymczasem te ostatnie i tak notowały w ostatnim czasie rekordowe wyniki dzięki wyraźnie wyższym przychodom odsetkowym.

Zresztą warto pamiętać, że pilnowanie celu inflacyjnego nie jest jedynym zadaniem banku centralnego. Zgodnie z ustawą o NBP jego podstawowym zdaniem jest utrzymanie stabilnego poziomu cen przy jednoczesnym wspieraniu polityki gospodarczej rządu, o ile nie ogranicza to celu podstawowego.

Owszem, można twierdzić, że podstawowy cel nie został zrealizowany. Pytanie, czy było to w ogóle osiągalne. Fala inflacyjna przetoczyła się przez cały nasz region – nie tylko przez Czechy i Węgry, lecz także przez będące w strefie euro Słowację i państwa bałtyckie. Mimo to EBC zwlekał jeszcze dłużej z podniesieniem stóp niż NBP, a podwyżki były tam niższe (obecnie stopa podstawowa wynosi 4 proc.). Instytucja kierowana przez Christine Lagarde brała pod uwagę nie tylko ceny w Estonii czy na Łotwie, lecz także podwyższoną stopę bezrobocia i ogromny dług publiczny w Europie Południowej.

Ostatnim kluczowym zarzutem wobec Glapińskiego jest upartyjnienie banku centralnego, co miało naruszyć art. 227 ust. 4 konstytucji. Prezes NBP w swoich wystąpieniach konsekwentnie wspierał politykę rządu PiS i frontalnie krytykował opozycję. Zresztą cała polityka komunikacyjna banku centralnego za jego prezesury jest fatalna. Ale czy na pewno jest to równoznaczne ze złamaniem konstytucji? Jej art. 227 ust. 4 mówi, że „prezes Narodowego Banku Polskiego nie może należeć do partii politycznej, związku zawodowego ani prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z godnością jego urzędu”. Nie ma więc tam zakazu wygłaszania opinii publicystycznych. To nie znaczy, że taka praktyka jest dobrym standardem, lecz pociąganie prezesa do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu za krytykowanie opozycji byłoby jeszcze gorszym. Przypomnijmy, że poprzedni szefowie NBP również nie stronili od polityki. Hanna Gronkiewicz-Waltz startowała w 1995 r. w wyborach prezydenckich jako urzędująca prezes NBP z poparciem partii konserwatywnych i katolickich (chociaż to było jeszcze w czasie obowiązywania Małej Konstytucji, w której ww. przepisu nie było).


Leszek Balcerowicz jako szef NBP również nie unikał ostrych wypowiedzi publicystycznych. W 2006 r., krótko po wygłoszeniu exposé przez nowego premiera Jarosława Kaczyńskiego, udzielił „Dziennikowi” wywiadu, w którym krytykował ataki rządzących na prowadzoną przez siebie politykę silnego złotego. Określił je „złowrogim precedensem”, dodając, że od tej pory każdy kolejny szef NBP będzie się musiał obawiać „szykan politycznych”. Negatywnie odniósł się też do utworzenia komisji śledczej ds. banków i nadzoru bankowego.

Do postawienia Glapińskiego przed Trybunałem Stanu wystarczy większość bezwzględna (przy pełnym składzie Sejmu), którą nowa koalicja ma. Ale twardych, niepodważalnych zarzutów nikt do tej pory mu nie przedstawił. W tej sytuacji to pociągnięcie prezesa NBP do odpowiedzialności konstytucyjnej byłoby „złowrogim precedensem”. Oznaczałoby też de facto usunięcie go ze stanowiska przez nową większość parlamentarną. Trudno sobie wyobrazić, jak wpłynęłoby to na zaufanie do naszej waluty. Sama polityka monetarna się przecież nie zmieni, bo obowiązki Glapińskiego przejęłaby jego zastępczyni Marta Kightley. Można się więc spodziewać, że do 2028 r. (koniec kadencji obecnego prezesa) relacje na linii rząd–NBP przerodzą się w szkodliwy konflikt.

Rozliczanie najwyższych urzędników państwowych za prowadzoną politykę jest niezwykle groźne, a potencjalne konsekwencje – dalekosiężne. Politycy KO mogliby sobie wyobrazić np., że za jakiś czas władzę w Polsce przejmie radykalna lewica, a jednym z jej pierwszych działań będzie rozliczenie liberalnego ministra finansów za obniżkę podatków, skutkującą drastycznym zmniejszeniem wpływów budżetowych i naruszeniem dyscypliny finansów publicznych. Swobodne podejście do kwestii rozliczania polityków może przecież działać w różne strony. ©Ⓟ