„Wałęsa, dawaj moje 100 milionów”. Czy ktoś pamięta jeszcze piosenkę Kazika o obietnicy byłego prezydenta? Takich jest pewnie coraz mniej, bo właśnie minęła 31. rocznica premiery piosenki na festiwalu w Sopocie. Ta rocznica nie jest okrągła, ale na płycie (wtedy raczej na kasecie) kawałek ukazał się rok później, tu stuknęła mu właśnie trzydziestka.

Duża kwota w zestawieniu z bombardującymi nas (czytaj: Was, ja jestem po drugiej stronie) ciągle nagłówkami o inflacji skłania do zastanowienia się, ile dziś właściwie jest warte 100 mln sprzed trzech dekad. Lub inaczej: jakie pieniądze rozpalały wtedy wyobraźnię polityków, publicystów i piosenkarzy. Trzeba od razu wyjaśnić, że nie takie znów duże. Lech Wałęsa mówił o 100 mln, a ceny chleba podawano wtedy w tysiącach złotych.

Ale było potrzeba niewiele ponad dwóch lat od debiutu piosenki, żeby podawana w niej kwota straciła realnie połowę wartości. Styczeń 1995 r. zabrał jeszcze więcej – wtedy doszło do denominacji. Stare banknoty wymieniono na te, jakimi posługujemy się dzisiaj, a te miały o cztery zera mniej (to oznacza, że właściwie już w punkcie wyjścia – przeliczając na nowe złote – kawałek Kazika powinien mieć tytuł „Wałęsa dawaj moje 10 tysięcy”).

Od chwili denominacji z powrotem mamy do czynienia już tylko z działaniem inflacji. Najpierw coraz wolniejszym, ale ostatnio szybszym. Łatwo to poznać, patrząc, kiedy „odpadały” kolejne tysiące. Poziom 4 tys. zł pokonaliśmy z początkiem 1996 r., a 3 tys. w listopadzie 1997 r. Utrata kolejnego tysiąca zabrała ponad dekadę (do 2008 r.). Dopiero w kwietniu 2021 r. doszliśmy do 1,5 tys. zł. Ile zabrał obecny wystrzał inflacji? Dziś 100 mln z piosenki z 1992 r. to niecałe 1,2 tys. zł.

Właściwie to należałoby tę kwotę jeszcze nieco obniżyć. Wałęsa złożył obietnicę na początku października 1990 r., kiedy dopiero szykował się do startu w wyborach. W kilka miesięcy po tym, jak inflacja zaczęła spadać dzięki programowi stabilizacyjnemu znanemu jako plan Balcerowicza, ale wciąż była o wiele razy wyższa niż obecnie. Gdyby jako punkt wyjścia przyjąć datę przemówienia przyszłego prezydenta na posiedzeniu Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, okazałoby się, że jego 100 mln to dziś 500+. A dokładnie: 510 zł.

Na pocieszenie: w ostatnich miesiącach poziom cen praktycznie się nie zmieniał (w poprzednich latach regułą była letnia deflacja – spadały ceny owoców i warzyw), co oznacza, że w ujęciu realnym wszelkie kwoty przestały tracić na wartości. W sierpniu był minimalny spadek, bo w porównaniu z lipcem mieliśmy 0,1 proc. inflacji (w porównaniu z sierpniem 2022 r. inflacja wyniosła 10,1 proc.).

Mówimy o zupełnie innych pieniądzach nie tylko z uwagi na wartość, lecz także na przeznaczenie. Wtedy chodziło o to, żeby dać Polakom możliwość kupowania państwowych firm, zakładania własnych biznesów. Państwo firmy wyprzedawało z różnych powodów. Wcale nie na ostatnim miejscu było to, żeby znaleźć środki na pokrycie dziury we wspólnej kasie. Dziś porównywalna kwota – za moment będzie zwaloryzowana, więc nożyce się rozjadą – to comiesięczne świadczenie wychowawcze ufundowane przez tę wspólną kasę.

Na początku lat 90. milionerem był każdy, kto miał pracę. Takie pojęcie właściwie nie funkcjonowało. Chyba że chodziło prawdziwych milionerów – dolarowych. Albo jako gra słowna w tytułach gazet. (Przykład: „Kombinat milionerów”, „Gazeta Wyborcza” z kwietnia 1991 r. Chodziło o pożyczki na remont mieszkań w wysokości co najmniej 23 mln starych złotych na głowę – w sumie grubo ponad 100 mld starych złotych – jakie dawała Petrochemia Płock, poprzedniczka dzisiejszego Orlenu). Po denominacji status „milionera złotowego” był czymś. Teraz znów o to nieco łatwiej – wystarczy być właścicielem większego mieszkania czy domu. Chyba że obciążonego hipoteką.

Po co to wszystko? Żeby pokazać, że inflacja pracuje właściwie przez cały czas. Szczęśliwe czasy, kiedy pracuje wolniej, ale i wtedy realna wartość składanych obietnic, zobowiązań, lecz niestety również oszczędności czy wynagrodzeń, maleje. Tyle że powoli, co mniej denerwuje. Zaś w takich czasach, jakie mamy obecnie, zmiany zachodzą dużo szybciej. A to irytuje. Gorzej. Bywa, że mamy poczucie bezsilności – widzimy, że ceny idą w górę, a pasek z wypłatą taki sam jak miesiąc czy pół roku temu. Bo nie wszyscy idą równo z kilkunastoprocentowym wzrostem średniej płacy, jaki co miesiąc raportuje GUS.

Zatem obniżenie inflacji powinno być jednym z priorytetów nie tylko dla banku centralnego, który ma dbać o stabilność cen, lecz także dla rządu, który ma tworzyć odpowiednie warunki dla firm i dla obywateli. Twórcy piosenek najchętniej zajmują się pewnie szeroko rozumianym życiem uczuciowym albo rozterkami życiowymi, ale co, jeśli któregoś z nich natchnie inflacja albo skojarzy wzrost cen z nazwiskiem jakiegoś decydenta i okaże się to hitem na dekady?

Swoją drogą: 100 mln to 500+. A ile warte jest dziś „12 groszy”, o których Kazik śpiewa od 1997 r.? ©Ⓟ