Przepis jest na pozór prosty: Rosnąć szybciej niż inni.

Nie ma lepszego dowodu na to, że pozostajemy krajem na dorobku, niż częstotliwość, z jaką pojawiają się u nas różnego typu deklaracje, rozważania, spekulacje na temat tego, jaki jest nasz poziom rozwoju w porównaniu z innymi. Mowa przede wszystkim o innych krajach Unii Europejskiej. Tych, do których jeszcze parę, paręnaście lat temu masowo jeździliśmy do pracy. Tych, które były dla nas punktem odniesienia w latach 80. i 90. czy jeszcze wcześniej, gdy porównywaliśmy zacofanie gospodarcze Polski z rozwojem Zachodu.

Tego typu porównania pojawiają się systematycznie w miarę cyklicznych publikacji Eurostatu czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. To w sumie nieszkodliwa zabawa. Ale bywa, że tego typu zestawienia stają się też wyznacznikami dla polityki gospodarczej. Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju, którą Mateusz Morawiecki przygotował jeszcze jako minister finansów, poszła już w zapomnienie, ale przecież zapisano w niej, że do 2020 r. mieliśmy osiągnąć nawet 80 proc. średniego poziomu PKB na głowę w UE (w 2030 r. mieliśmy się zbliżyć do średniej). Takie porównania są również punktem odniesienia dla myślenia naszych obecnych decydentów w polityce gospodarczej na temat euro: dopóki jesteśmy wyraźnie biedniejsi niż ci bogaci, to o wspólnej walucie nie powinniśmy myśleć. Do unii walutowej zgłosimy się dopiero wtedy, gdy będziemy stać z innymi naprawdę w jednym szeregu.

Ostatnio promotorem myślenia o tym, kogo wyprzedziliśmy pod względem poziomu rozwoju, a kogo „połkniemy” w następnej kolejności i kiedy to się stanie, jest prezes NBP Adam Glapiński. Podkreśla w ten sposób słuszność polityki prowadzonej przez obecny rząd oraz kierownictwo banku centralnego. Naszymi najbliższymi „celami” są Wielka Brytania i Francja. Kto by pomyślał jeszcze parę lat temu, że będziemy się już za chwilę równać z takimi potęgami gospodarczymi.

Takie porównania sporo mówią na temat poziomu rozwoju poszczególnych krajów, ale gdy przyjrzeć się temu trochę bliżej… to wskaźników, którymi można się posłużyć, jest całkiem sporo. Zmierzyć możemy wielkość całych gospodarek, ale też PKB czy konsumpcję na mieszkańca (per capita). Pod uwagę możemy brać po prostu bieżącą wartość przeliczoną na konkretną walutę. Możemy wziąć poprawkę na różnice w poziomie cen.

Weźmy najprostszą miarę: PKB na mieszkańca w euro. Tu nie mamy się specjalnie czym pochwalić. Według najnowszych danych Eurostatu w 2022 r. na jednego mieszkańca Polski przypadało PKB w wysokości 17,4 tys. euro. Rok wcześniej było to 15,1 tys. euro, a w 2020 r. 13,7 tys. (minimalnie mniej niż rok wcześniej). Wśród krajów UE tylko trzy wypadały w zeszłym roku słabiej niż my, podobnie było zresztą w poprzednich latach: to Chorwacja (17,1 tys. euro), Rumunia (15 tys.) i Bułgaria (12,4 tys.). Wyprzedzały nas zarówno Węgry (17,6 tys.), jak i Grecja (19,7 tys.) czy Słowacja (19,4 tys.). Francja notowała wynik ponad dwukrotnie wyższy niż Polska. A żeby dojść do Niemiec, musielibyśmy PKB Polski pomnożyć ponad 2,5-krotnie. Z takiej perspektywy widoki na dogonienie Zachodu wyglądają niezbyt zachęcająco.

Ale decydenci, odnosząc się do tego typu porównań, mają na myśli na ogół inną miarę. Biorą pod uwagę dane, które pozwalają na wyrównanie różnic w poziomie cen w różnych krajach. To PKB z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej. Tu nasza sytuacja prezentuje się znacznie lepiej.

W 2022 r. PKB per capita Polski wynosił prawie 28 tys. wyliczonych przez Eurostat PPP – jednostek siły nabywczej. Wyprzedzaliśmy osiem krajów UE. Nie tylko tych, które przystępowały do niej razem z nami albo później, ale też Grecję i Portugalię. Następna w kolejce jest Hiszpania, która od trzech lat ma nad nami przewagę rzędu 2 tys. PPP. Żeby dogonić Niemcy, musimy urosnąć „tylko” o połowę. Dystans do Francji – niewiele ponad jedna czwarta. Eurostat nie publikuje danych dla Wielkiej Brytanii, która opuściła UE. Z danych MFW wynika, że w 2022 r. u nas PKB per capita w dolarach z uwzględnieniem różnic w poziomie cen był o ok. 20 proc. mniejszy niż na Wyspach.

Doganianie może się odbywać na wiele sposobów. Na przykład Litwa i Łotwa statystycznie skorzystały na tym, że zanotowały gigantyczny odpływ mieszkańców po wejściu do UE. To sprawiło, że produkt krajowy na „pozostających” mocno wzrósł.

Zwykły sposób nadrabiania dystansu, ten, o którym mówią politycy i myślą obywatele, to bogacenie się szybsze niż w przypadku konkurentów. Bieżąca polityka gospodarcza ma tu oczywiście trochę do zrobienia: wspieranie popytu poprawi wyniki w krótkim terminie. Sporo trzeba jednak robić z dużym wyprzedzeniem. Wzrost potencjalny w przypadku Polski to ok. 3 proc. W przypadku krajów zachodnich to góra 1–2 proc. Co roku mamy zatem 1–2 pkt „nadwyżki”. I właśnie w takim tempie jesteśmy w stanie długoterminowo gonić Zachód.

Różnica wydaje się niewielka i że do nadrobienia dystansu potrzeba jedynie cierpliwości. Kraj, którego gospodarka rośnie o 1 proc. rocznie, po 10 latach będzie miał PKB wyższy o 10,5 proc. Ten ze wzrostem o 2 proc. urośnie o 21,9 proc., a ten ze wzrostem 3 proc. będzie większy o 34,4 proc.

Tempo odrabiania dystansu można oczywiście zwiększyć – poprzez takie reformy, które będą zwiększały potencjał gospodarki, np. zachęcały do inwestycji albo podnosiły potencjał rynku pracy. Tyle że łatwo się coś takiego pisze. Robi – o wiele trudniej.

Trzeci sposób na gonienie bogatszych – właśnie ten pozwalał nam wyprzedzać niektóre kraje zachodnie – to kryzysy, które dla nich oznaczały recesje, a przez które my przechodziliśmy w miarę suchą stopą. Do Hiszpanii mocno zbliżyliśmy się w pandemicznym 2020 r. Wtedy też wyprzedziliśmy Portugalię. Grecję zostawiliśmy w tyle w 2016 r., gdy z trudem starała się wyjść z trwającego dobrych kilka lat kryzysu związanego z nadmiernym zadłużeniem.

Stąd prosty wniosek, że następny kryzys, jeśli dotknie „właściwe” kraje, a równocześnie oszczędzi nas, znów pozwoli nam się zbliżyć do Zachodu. Jedyny problem polega na tym, że to największe gospodarki zachodu Europy w dużym stopniu decydują o koniunkturze na całym kontynencie, również u nas. Uniknąć problemów, w które wpadną inni, nie będzie tak łatwo.

Zapowiedzi dotyczące dogonienia kolejnych krajów dotyczą całych gospodarek. Jeśli popatrzeć na poziom rozwoju w wymiarze regionalnym, perspektywa się zmienia. We Francji już w 2021 r. (nowszych danych nie ma) było kilka regionów, których PKB na mieszkańca nie był wyższy niż średnia dla Polski. I nie chodzi tylko o terytoria zamorskie. Podobnie w przypadku Włoch. Nawet w Belgii dałoby się znaleźć dwa regiony poniżej średniej ogólnopolskiej.

Trzeba też mieć świadomość, że Polska to kraj mocno zróżnicowany pod względem regionalnego PKB na mieszkańca. Okolice Warszawy – z dużą liczbą dobrze zarabiających firm i ich pracowników, centralnych urzędów i urzędników – zdecydowanie przekraczają ogólnopolską średnią. Więcej: w całej Unii stosunkowo niewiele regionów przekracza poziom naszej stolicy. We Francji to jedynie region centralny z Paryżem, w Niemczech – górna Bawaria z Monachium i Hamburg. We Włoszech nie ma ani jednego regionu, który pod względem PKB na głowę byłby w stanie dorównać Warszawie.

Mówimy o PKB, bo to ten wskaźnik świadczy o poziomie rozwoju, choć oczywiście trudno się nim najeść. O pozycji Warszawy świadczy głównie to, że jest to lokalizacja pierwszego wyboru dla central firm działających na terenie całego kraju. Ich zyski podnoszą produkt krajowy tego, a nie innych regionów. Dla samopoczucia obywateli ważniejsze jest to, ile oni sami są w stanie zarobić albo wydać. Pod tym względem ranking europejskich krajów wygląda z grubsza podobnie. Różnice w poziomie wydatków są jednak odrobinę większe.

W 2021 r. (ostatnie dostępne dane, nowe powinny być w ciągu kilku tygodni) konsumpcja w przeliczeniu na mieszkańca, już po wzięciu poprawki na różnice w cenach, wynosiła u nas 77 proc. średniej unijnej. W znajdującej się tuż przed nami Hiszpanii – 83 proc. We Francji było to 104 proc. średniej dla całej UE, a w Niemczech – 120 proc. Innymi słowy: żeby znaleźć się na poziomie Francuzów, powinniśmy mieć konsumpcję mniej więcej o jedną trzecią większą niż obecnie. Żeby dogonić Niemców, powinniśmy być o ponad połowę „lepsi w wydawaniu”.

Zatem przed nami jeszcze dość długa droga w gonieniu najbogatszych. Życzmy sobie, by była jak najmniej kręta. ©℗