Wracająca na sądową wokandę, po 17 latach od startu prokuratorskiego śledztwa, sprawa WGI była pierwszą aferą na naszym rynku kapitałowym, w której na dużą skalę ucierpieli inwestorzy detaliczni. Prokuratura oszacowała straty ponad 1,1 tys. osób na niemal ćwierć miliarda złotych. Wnioski, które z niej płyną, w szczególności dotyczące nadzoru nad rynkiem, są aktualne do dziś.
Jednym z powodów oburzenia osób poszkodowanych było to, że stracili oni oszczędności, powierzając pieniądze podmiotowi nadzorowanemu przez Komisję Papierów Wartościowych i Giełd, poprzedniczkę dzisiejszej Komisji Nadzoru Finansowego. Już samo to, że pieniądze „rozpłynęły się” w firmie mającej zezwolenie na prowadzenie działalności maklerskiej, było argumentem, że nadzór nad nią był niewłaściwy. Część pokrzywdzonych uważa, że niesłusznie w ogóle WGI uzyskała prawo używania nazwy „dom maklerski”, bo już wcześniej oszukiwała klientów. A dzięki statusowi podmiotu nadzorowanego podniosła swoją wiarygodność i przyciągnęła nowy kapitał. Wiarygodność dla WGI, udającej, że zarządza pieniędzmi klientów na rynku walutowym, była jednym z kluczowych aktywów. Po to m.in. było powoływanie do rad nadzorczych spółek z grupy osób znanych w świecie biznesu. Jak zeznała jedna z nich, przesłuchiwana w charakterze świadka, zgodziła się wejść do władz spółki m.in. dlatego, że WGI była podmiotem nadzorowanym.
Nie jest moją rolą obrona nadzoru, w szczególności jeśli wziąć pod uwagę, że chodzi o sprawę z zamierzchłej przeszłości. Ale na kilka rzeczy warto zwrócić uwagę. Komisja w sprawie WGI była wyjątkowo aktywna i zrobiła dużo, a o swoich działaniach dość obszernie informowała media, choć z reguły ograniczała się do komunikatów, że „bada sprawę”, i zasłaniała tajemnicą zawodową. Podana została do publicznej wiadomości informacja, że w WGI wykryto podwójną księgowość. Widać było, że nadzór podjął walkę z ludźmi, których oceniał jako nieuczciwych. Przejawem tego było cofnięcie pozwolenia na prowadzenie działalności maklerskiej rok po tym, jak WGI DM wystartował. Dla kontrastu, w rozgrywającej się nieco wcześniej historii firmy 4Media, o znacznie mniejszej skali niż afera WGI, nadzór nie zrobił prawdopodobnie nic, żeby uchronić oszukiwanych inwestorów przed stratami.
Część działań nadzorcy sprawiała wrażenie nieudolnych. KPWiG zdecydowała się np. wystąpić z powództwem cywilnym na rzecz klientów WGI, przeciwko członkom zarządu i rady nadzorczej firm WGI DM oraz WGI Consulting. Na początku 2019 r. sąd umorzył to postępowanie, wskazując, że urząd niewłaściwie wypełnił zarządzenie sądu w sprawie uzupełnienia braków formalnych dotyczących listy poszkodowanych. KNF obroniła się w apelacji i sąd niższej instancji został zobowiązany do dalszego prowadzenia sprawy. W sierpniu 2022 r. zapadł wyrok korzystny dla klientów WGI.
Dla kontrastu warto jednak przypomnieć w tym miejscu sprawę Bernarda Madoffa, uznanego za oszusta wszech czasów na rynku kapitałowym. On też deklarował, że zarządza pieniędzmi. Dla swoich klientów stworzył całkowicie fikcyjny świat, w którym co miesiąc wartość ich rachunków rosła. W praktyce ich pieniędzy nie inwestował, a jedynie je wydawał. Ciągnął swoje oszustwo przez kilkadziesiąt lat, wyciągając od inwestorów dziesiątki miliardów dolarów. Było to możliwe z wielu powodów, ale pewnie jednym z ważniejszych było to, że działalność prowadził poza nadzorem państwowych urzędów. I robił wszystko, żeby pod ten nadzór nie trafić, choć przynajmniej kilkukrotnie – jak wynika z filmu dokumentalnego nakręconego przez Netflix – miał szansę swój biznes zalegalizować.
Postawiłbym więc tezę, że objęcie nadzorem WGI i wszystkie późniejsze działania, nawet te mniej udane, skróciły czas, w którym firma działała. Być może nie uchroniło to przed stratami ludzi, którzy już powierzyli WGI pieniądze, ale zapobiegło rozrostowi problemu do większych rozmiarów.
Największą krzywdą, jaką nadzór może wyrządzić inwestorom, gdy jest podejrzenie, że ktoś kradnie ich pieniądze, jest grzech zaniechania. Doskonale widać było to np. w sprawie GetBack, gdzie ignorowanie sygnałów o nieprawidłowościach spowodowało, że nim upadła, spółka dosłownie zalała obligacjami rynek. W tym przypadku straty posiadaczy niespłaconych papierów dłużnych i akcji sięgnęły kilku miliardów złotych. Błąd zaniechania, choć tym razem ze strony wymiaru sprawiedliwości, sprawił, że rozpędu mogła nabrać piramida finansowa Amber Gold. Pochłonęła ok. 850 mln zł, na niekorzyść 18 tys. inwestorów.
Najważniejszy wniosek ze sprawy WGI jest prosty – instytucja nadzorująca rynek ma prawo popełniać błędy w swoich działaniach, ale nie ma prawa nie robić nic. Przed zarzutami, że coś zrobiła za późno, i tak się zapewne nie obroni, bo przestępcy, tak samo jak dopingujący się sportowcy, są z reguły przynajmniej o krok przed ludźmi, którzy ich ścigają. Im szybciej jednak weźmie się do pracy, tym mniejsza będzie skala potencjalnych strat. ©℗