Może być tak, że następny rząd będzie zmuszony do cięć czy podwyżek podatków, jak było z podwyżką VAT w roku 2011 - mówi Jan Hagemejer.

Dr hab. Jan Hagemejer, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprezes Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych CASE

Jakie ma pan prognozy dla naszej gospodarki, w tym w kwestii inflacji na najbliższe lata?

Z dużym prawdopodobieństwem czeka nas spowolnienie, które widoczne było już na chwilę przed pandemią, choćby w zachowaniu handlu międzynarodowego i produkcji sprzedanej przemysłu. Nie sądzę, żeby miało ono charakter recesji. Jeżeli chodzi o inflację, prawdopodobnie będzie tak, jak pokazują prognozy najważniejszych ośrodków analitycznych. To znaczy, że główne impulsy inflacyjne wystąpią w roku 2022 i 2023, a potem inflacja będzie spadać. Choć oczywiście jest tutaj sporo niepewności, związanej m.in. z wojną. Dla przykładu, wydarzenia w regionie przekładają się na gwałtowne zmiany kursu walutowego, a te z kolei wpływają na zmiany cen paliw i towarów importowanych. Do tego nie wiemy, jaki będzie dalszy kurs polityki gospodarczej. Wydaje się, że czeka nas kilka chudszych lat, tzn. takich, gdzie wzrost gospodarczy będzie niższy niż dotychczas przy jednoczesnej uporczywej inflacji.

Co rekomendowałby pan zatem kolejnemu rządowi?

Problemem z polską polityką gospodarczą, nie tylko w wykonaniu tego rządu, ale generalnie, od lat, jest tendencja do zwiększania wydatków rządowych i obniżania podatków w okresie boomu. W związku z tym, gdy nadchodzą złe czasy, musimy obcinać wydatki socjalne, a czasem podnosić podatki, bo poziom zadłużenia i koszty obsługi długu rosną. W efekcie, de facto, nasza polityka gospodarcza staje się procykliczna, czyli pogłębia kryzys, zamiast mu przeciwdziałać. Dlatego w czasach koniunktury powinniśmy w pierwszej kolejności budować bufor fiskalny, by móc wspierać gospodarkę, w okresie spowolnienia. Reakcją na ten mechanizm miały być tzw. reguły fiskalne, ale te z kolei zostały zawieszone ze względu na pandemię. Do tego dochodzi jeszcze cykl polityczny i tendencja do zwiększania wydatków przed wyborami.

Co to wszystko oznacza dla przyszłych rządzących?

Sytuacja po wyborach nie będzie łatwa niezależnie od ich wyniku. Będziemy mieli do czynienia z pogarszającym się stanem finansów publicznych, relatywnie wysoką, mocno powyżej celu, inflacją, a do tego spowolnieniem gospodarczym.

Problem polega na tym, że sytuacja budżetowa jest na tyle trudna, że może być konieczne, np. ze względu na wzrost kosztów obsługi długu, gwałtowne hamowanie z wydatkami socjalnymi i ewentualne podnoszenie podatków. A to z kolei, jak wcześniej wspomniałem, będzie pogłębiało spowolnienie.

Może być zatem tak, że następny rząd nie będzie miał wyboru – będzie zmuszony do cięć czy podwyżek podatków, jak to było z podwyżką VAT w roku 2011 wymuszoną przez spowolnienie gospodarcze po kryzysie finansowym i rosnące koszty reformy systemu emerytalnego.

A możemy spodziewać się np. jakiejś korekty 500+, typu próg dochodowy?

Nie sądzę, wydaje mi się, że byłoby to bardzo trudne. Zresztą na razie nie ma żadnego mechanizmu waloryzacji wysokości tego instrumentu, a więc jego rola zarówno po stronie kosztów fiskalnych, a także jako środka wsparcia maleje wraz ze wzrostem przeciętnego dochodu i przede wszystkim, ze wzrostem poziomu cen.

Rozumiem jednak, że marzenia o inwestycjach w to, czego nam brakuje, czyli np. większych nakładach na naukę, edukację, zdrowie, czy inwestycje w kolej, należy odłożyć. Nie stać nas na to, żeby się rozwijać, odbudować obszary degradowane w ostatnich latach?

Rozdzieliłbym to pytanie na dwie rzeczy. Jedno to nakłady na usługi publiczne. Wydaje się, że w obecnej sytuacji trudno się spodziewać ich znaczącego wzrostu, oczywiście w relacji do PKB, bo to, że one będą kosztować więcej, ze względu na wzrost cen, jest pewne.

Druga sprawa to inwestycje infrastrukturalne. Przez wiele lat ciągnęły je fundusze unijne, lecz wraz z rozwojem infrastruktury znaczenie tych inwestycji jest mniejsze.

Jednak to, czego u nas najbardziej brakuje, to inwestycje prywatnych przedsiębiorstw. Zarówno chodzi o inwestycje w tzw. kapitał produkcyjny, czyli zwiększanie mocy wytwórczych przedsiębiorstw i ulepszanie istniejących procesów produkcji, ale również inwestycje w cyfryzację i technologie pozwalające oszczędzać energię. W Polsce poziom cyfryzacji przedsiębiorstw jest bardzo niski w porównaniu z innymi krajami Unii. Tak się składa, że te obszary to główne pole oddziaływania funduszy z KPO, których los jest niepewny.

Na ile ta niechęć biznesu do inwestycji wiąże się z tym, że ciągle konkurujemy niskimi płacami?

Polska przewaga konkurencyjna w postaci niskich płac sukcesywnie ulega erozji. Jest ona ważna przede wszystkim w sektorach, w których konkurujemy na rynku światowym, czyli w przemyśle i niektórych usługach (np. w transporcie drogowym). Na przestrzeni dekady straciliśmy około połowy tej przewagi w przemyśle. Ale są też takie sektory, w których relacja płac w stosunku do zagranicy nie ma takiego wielkiego znaczenia. Np. informatycy, jeśli weźmiemy pod uwagę również ich produktywność, przeciętnie zarabiają tyle samo co na Zachodzie. To jednak w dalszym ciągu niewielka część naszego całkowitego eksportu.

Wracając do tematu inwestycji, znaczna część eksportu (ok. 60 proc.) polskich przedsiębiorstw to tzw. dobra pośrednie czyli dobra, które zostaną wykorzystane w produkcji innych dóbr, przeważnie gdzie indziej w Unii. Dobra te produkowane są najczęściej z użyciem importowanej technologii. Nie ma w tym nic złego, uczestnictwo Polski w europejskich łańcuchach produkcji jest jednym ze źródeł jej dotychczasowego sukcesu gospodarczego. Natomiast ta produkcja jest niezbyt innowacyjna, przedsiębiorstwa nie potrzebują inwestować w innowacyjne rozwiązania, aby rozwinąć coś, co będzie im przynosiło więcej tzw. wartości dodanej. Jednak w dalszym ciągu potrzebują inwestować w unowocześnianie procesu produkcyjnego i zwiększanie jego możliwości produkcyjnych, bo od tego zależy wzrost ich produkcji i utrzymanie atrakcyjności kosztowej.

Dlaczego więc przedsiębiorcy nie inwestują?

Wszystkie fundamentalne czynniki występujące w Polsce wskazują na to, że inwestycje powinny być znacznie wyższe. Jednak pozostają one poniżej tego oczekiwanego poziomu. Może stać za tym podwyższony poziom ryzyka. Teraz związany również z wojną, a wcześniej choćby ze zmiennością otoczenia regulacyjnego, systemu podatkowego itd.

Problem z tym polega na tym, że w długim okresie, w kontekście naszych możliwości rozwojowych, brak inwestycji przedsiębiorstw to bardzo niekorzystna tendencja, ponieważ ograniczenia możliwości produkcyjnych będą czynnikiem podnoszącym koszty przedsiębiorstw w kolejnych latach. To jeden z czynników, które będą hamować polską gospodarkę.

Razem z profesor Tyrowicz z RPP badał pan przyczyny inflacji. Czy rzeczywiście nasza inflacja to „putinflacja”, jak twierdzi rząd? Jaki jest jej główny powód?

Jak zwykle nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Gdy myślimy o inflacji, to poziom cen i tempo ich wzrostu są wynikiem zmiany podaży i popytu. Podaż to wszystko to, co jest związane z kosztami produkcji. Na nie wpływa m.in. znaczny wzrost cen paliw i nośników energii, do którego niewątpliwie przyczynia się wojna, ale który rozpoczął się już wcześniej i ma związek z walką z katastrofą klimatyczną oraz wzrostem zapotrzebowania na energię w szybkorosnących krajach rozwijających się. Negatywnymi czynnikami podażowymi powodującymi wzrost cen są także inne zjawiska, takie jak utrudnienia w łańcuchach dostaw, czy też sytuacja covidowa w Chinach. Lokalnie na wzrost kosztów przedsiębiorstw oddziałuje również wspomniany niski poziom inwestycji. To powoduje, że przy relatywnie szybkim tempie wzrostu gospodarczego, produkcja staje się coraz bardziej kosztowna.

Jeżeli zaś chodzi o czynniki popytowe, to są one związane po pierwsze z relatywnie szybkim wzrostem wynagrodzeń, ekspansywną polityką fiskalną, czyli z programami socjalnymi, obniżkami podatków, w tym w drugiej połowie 2022 roku, kolejnymi edycjami dodatkowych emerytur etc. Do tego dochodzi relatywnie łagodna polityka monetarna.

Polski Ład przyczynił się do inflacji?

Polski Ład i jego tegoroczna korekta oznaczały poważny zastrzyk dochodu rozporządzalnego dla gospodarstw domowych, który powoduje, że one po prostu wydają więcej.

A co z marżami, widzi pan nadmierne marże, choćby w energetyce, które dokładają się do tej inflacji?

W energetyce problem związany jest z tym, że punktem odniesienia są ceny gazu, które – w związku z kryzysem energetycznym – najbardziej wystrzeliły w Europie. W Polsce nie ma to uzasadnienia, ponieważ z gazu wytwarzamy niewiele energii. Wysokie marże wynikają więc niejako z rozbieżności pomiędzy kosztami wytwarzania a cenami na giełdzie energii. Są jednak instrumenty, którymi można temu zaradzić. M.in. podatki od nadmiernych zysków. Nie likwidują one problemu bezpośrednio, ale można wykorzystać przychody z nich np. na subsydiowanie najbiedniejszych gospodarstw domowych, które są narażone na wykluczenie energetyczne. Wreszcie, jak w każdym sektorze sieciowym, gdzie występuje monopolistyczna czy oligopolistyczna struktura rynku, rolą regulatora jest zapobieganie nadmiernym marżom. W Polsce ma to zastosowanie jedynie do gospodarstw domowych, gdzie ceny energii są regulowane. To z kolei jest czynnikiem do tej pory łagodzącym inflację, ale już wiemy, że skokowe dostosowanie cenników konsumenckich będzie ją podnosić w kolejnych miesiącach.

Związany z kryzysem energetycznym skok cen nośników energii i paliw odegrał dużą rolę?

Z naszej analizy z prof. Tyrowicz wynika, że trudno przypisywać temu czynnikowi więcej niż 40 proc. całej inflacji. Natomiast dość dobrym miernikiem jest tu inflacja bazowa, czyli inflacja bez cen energii i żywności. Różnica między nią a ogólnym wskaźnikiem inflacji to w przybliżeniu bezpośrednia rola cen energii. Jest on o tyle niepełny, że nie uwzględnia wpływu cen energii na ceny innych towarów poprzez koszty przedsiębiorstw. Ten pozostały wkład to może być około 2-3 punkty proc. inflacji. Czyli razem te ceny nośników energii to właśnie mniej więcej te 40 proc. całej inflacji. Za resztę odpowiadają inne czynniki, w tym popytowe.

A na ile istotne w tym kontekście było to, że przybyło do nas około 2 milionów uchodźców z Ukrainy?

Z jednej strony, to kolejna cegiełka, która dołożyła się do wzrostu popytu – czy to samych uchodźców kupujących polskie usługi i towary, czy to wydatki związane z utrzymaniem uchodźców w Polsce. Ale z drugiej strony miała pozytywny efekt dla rynku pracy. W obecnych warunkach historycznie niskiego bezrobocia, gdy ciągle notujemy wzrost zatrudnienia, napływ uchodźców powoduje, że płace nie rosną tak szybko, jak by mogły, co z kolei jest czynnikiem hamującym inflację.

Czyli ten wpływ był złożony. A 200 mld złotych z tarczy antykryzysowej, które „zrzucono z helikoptera” po wybuchu pandemii? Na ile znacząco przyczyniło się to do inflacji?

Nie tylko my wprowadzaliśmy programy pomocowe. Zresztą w USA i w strefie euro niekonwencjonalne środki polityki monetarnej, tzw. luzowanie ilościowe, były stosowane już wcześniej. W Polsce po wybuchu pandemii zastosowaliśmy je w zasadzie po raz pierwszy, w momencie, kiedy działalność gospodarcza, przynajmniej na kilka miesięcy, bardzo znacząco się ograniczyła. To były pieniądze m.in. na wsparcie przedsiębiorstw, wypłaty wynagrodzeń, postojowego itp.

Oczywiście mogła być to jedna z przyczyn inflacji. W pewnym momencie bariery po stronie podażowej, przy jednoczesnym stymulowaniu popytu, rosnących dochodach ludności, spowodowały, że ceny zaczęły rosnąć. I to nie tylko w Polsce, ale również w wielu innych krajach, gdzie przez lata niskiej inflacji przyzwyczailiśmy się, że inflacja nie jest problemem.

Dostrzega pan ryzyko spirali płacowo-cenowej?

Przyspieszenie wzrostu wynagrodzeń daje przesłanki do obaw, że coś takiego może się zdarzyć. Ale jest jeszcze za wcześnie, żeby stwierdzić, że mamy spiralę cenowo-płacową, ponieważ w dalszym ciągu realne wynagrodzenia spadają. Spirala cenowo-płacowa zaczyna się wtedy, kiedy oczekiwania inflacyjne rosną na tyle, że spodziewamy się stałego wzrostu cen i wynagrodzeń w przyszłości, co przekłada się na faktyczny wzrost wynagrodzeń i w konsekwencji, wzrost cen. W takim wypadku znaleźlibyśmy się w sytuacji uporczywej inflacji, której trudno się pozbyć, a której koszty są niezwykle wysokie.

Jak pogodzić to, że wzrost wynagrodzeń budzi obawy z punktu widzenia wzrostu inflacji, z tym, że Polacy ciągle zarabiają kilka razy mniej niż na Zachodzie.

Inflacja w największym stopniu dotyka najmniej zarabiających, bo w ich koszyku udział szybko rosnących cen, czyli np. cen energii i żywności, jest wysoki, a dodatkowo mają oni mniej oszczędności, które pozwalałyby im dołożyć do bieżącej konsumpcji. W związku z tym – z punktu widzenia ograniczania ubóstwa czy limitowania jego wzrostu – podnoszenie płacy minimalnej jest w jakimś stopniu uzasadnione. Czy w takim stopniu jak dotychczas, trudno mi powiedzieć. Nie wydaje mi się jednak dobrym pomysłem likwidowanie inflacji poprzez ograniczanie wynagrodzeń najmniej zarabiających. Niemniej jednak, podnoszeniem płacy minimalnej nie da rady podnieść ogólnego poziomu wynagrodzeń w relacji do wynagrodzeń zagranicznych, tutaj pomoże jedynie długookresowy wzrost gospodarczy.

Na koniec zapytam, czy, a jeśli tak, to na ile do inflacji dołożyła się polityka pieniężna?

Wycofywanie się z ekspansywnej polityki monetarnej po znaczącym luzowaniu w okresie pandemii powinno było być prawdopodobnie szybsze, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Wydaje się, że cykl podwyżek stóp procentowych zaczął się za późno, zwłaszcza, że inflacja w Polsce była już powyżej celu inflacyjnego w końcu 2019 r. Istotne w tym kontekście jest budowanie oczekiwań podmiotów gospodarczych, na które mogłoby wpłynąć silniejsze zaciskanie polityki monetarnej. W tej chwili realnie mamy jedne z niższych stóp procentowych w Europie. A to nie zachęca do redukowania konsumpcji. Przeciwnie, jeżeli realna stopa procentowa jest głęboko ujemna, to to nawet zachęca do życia na kredyt.

Ale z drugiej strony mamy najdroższe w Europie kredyty mieszkaniowe i bezprecedensowy udział tych o zmiennej stopie procentowej.

Rzeczywiście w Polsce kredyty o stałej stopie są bardzo mało popularne. Pytanie, czy to nie wynika też z tego, że historycznie, w porównaniu np. z krajami Europy Zachodniej, u nas stopy procentowe były dużo bardziej zmienne i jednak, przez znaczną część poprzedniej dekady - wysokie. Przypuszczam, że w związku z tym banki po prostu nie bardzo chciały oferować tego typu kredytów. Dlatego też wcześniej oferowały też kredyty walutowe, które są również bardzo ryzykowne, ale obciążone przeciętnie niższym oprocentowaniem.

A nadzór ich do tego nie nakłonił. Dopiero od lipca zeszłego roku, na trzy miesiące przed rozpoczęciem podwyżek stóp, nakazał bankom oferowanie kredytów o stałej stopie.

Pamiętajmy, że kredyt o stałej stopie będzie oferowany po takiej stopie, jakiej bank przeciętnie spodziewa się w przyszłości plus premia z tytułu ryzyka zmiany ogólnego poziomu stóp, więc ta stała stopa nie musi oznaczać niskiej stopy. W kredycie o zmiennej stopie ryzyko zmiany stóp przerzucone jest na kredytobiorcę, co w środowisku niskich stóp pozwoliło bankom sprzedawać bardzo dużo kredytów hipotecznych. Pozostaje oczywiście pytanie, w jakim stopniu kredytobiorcy byli świadomi ryzyka wzrostu stóp.

Kredytobiorcy hipoteczni stanowią jednak mniejszą część naszego społeczeństwa. I to raczej nie tę biedniejszą, więc mają pewną zdolność do dostosowania się do wysokich stóp. Do tego, ten wzrost stóp procentowych jest przejściowy. Dlatego też warto by był skuteczny, aby ponowne luzowanie polityki pieniężnej mogło nastąpić relatywnie szybko. Wracając do samych gospodarstw domowych, to w uzasadnionych przypadkach obciążone kredytami hipotecznymi gospodarstwa zagrożone niespłacalnością, mogłyby stać się przedmiotem tymczasowego wsparcia państwa (zresztą już teraz oferowane są im wakacje kredytowe). Natomiast stosowanie jakiejś specjalnej, niższej stopy procentowej dla kredytów hipotecznych byłoby trudne, bo stopa procentowa jest po to, by ograniczać konsumpcję.

Rozmawiała Sonia Sobczyk-Grygiel