W strefie euro są takie kraje, w których inflacja nie przekracza 7 proc., a jest i taki, gdzie przebiła 25 proc. A stopy procentowe EBC są dla wszystkich takie same.
W strefie euro są takie kraje, w których inflacja nie przekracza 7 proc., a jest i taki, gdzie przebiła 25 proc. A stopy procentowe EBC są dla wszystkich takie same.
W pierwszej grupie jest Francja, jeden z największych krajów unii walutowej, gdzie ceny towarów i usług kupowanych przez konsumentów były średnio o 6,6 proc. wyższe niż rok wcześniej, oraz kilkudziesięciotysięczna Malta z inflacją na poziomie 7 proc. Na drugim biegunie znajduje się Estonia, gdzie ceny są o jedną czwartą wyższe niż rok wcześniej. Zaraz za nią Litwa i Łotwa ze wzrostem rzędu 21 proc. – One size does not fit all. Tego argumentu używali przeciwnicy strefy euro w latach 90. I mieli rację. Zarżnąć gospodarkę Francji, żeby zdusić inflację w Estonii? To nonsens. Estonia to jednak trochę więcej niż milion ludzi i PKB mikroba – mówi dosadnie jeden z ekonomistów.
Na to, że stopa procentowa nie będzie odpowiednia dla wszystkich, w momencie tworzenia strefy euro nie zwracało się większej uwagi. Euroland 1.0 był też czymś nieco innym od dzisiejszego: tworzyło go 11 krajów „starej unii”, głównie najbardziej stabilnych zachodnioeuropejskich gospodarek. Każda z nich miała swoje problemy (kto pamięta, że wtedy jako czarną owcę wymieniano Belgię z długiem publicznym rzędu 120 proc. PKB, większym niż Włochy; zadłużenie Belgów nadal przekracza 100 proc. PKB, ale teraz to dopiero szóste miejsce w UE), ale wydawało się, że dalsza integracja je przezwycięży.
Tak mogło się wydawać do pierwszego kryzysu. Pech chciał, że to był globalny kryzys finansowy, w niektórych krajach z racji swojej wielkości pisany dużymi literami.
Akurat ten kryzys i związana z nim recesja pomogły przyhamować inflację. Ale wtedy też przekonano się, że gdzie polityka pieniężna – czyli jak ładnie mówią ekonomiści: kanał stopy procentowej – nie pomoże, tam trzeba posłać rząd i ministra finansów.
– Gdy się jest w unii walutowej, jedynym własnym narzędziem każdego kraju do sterowania popytem jest polityka fiskalna. W tej chwili to o tyle wykonalne, że nie chodzi o to, by politykę fiskalną luzować, w czym mogłyby przeszkadzać limity deficytu lub długu publicznego. Z perspektywy walki z inflacją trzeba zacieśnienia polityki budżetowej. To jest w zasięgu każdego rządu, choć oczywiście nie musi być zgodne z innymi priorytetami – mówi Piotr Kalisz, główny ekonomista Banku Handlowego, który przygląda się gospodarce nie tylko Polski, ale też innych krajów regionu (choć nie republik nadbałtyckich).
Inne priorytety to oczywiście punkty sondażowe. Lub z innej perspektywy: pensje w budżetówce, podatki – mniejsze lub większe, mechanizmy wsparcia konsumentów zmagających się z wysokimi cenami prądu czy gazu itp. Każda z tych kategorii przekłada się na większe wydatki lub mniejsze dochody państwa.
Gdyby nie pomagać, w takiej sytuacji, jaką mamy teraz, wystarczyłoby poczekać. Jeśli ceny rosną, a dochody nie są w stanie ich dogonić, to szybko pojawią się problemy z popytem i dokonywanie podwyżek będzie dużo trudniejsze. Oczywiście nie dotyczy to wszystkiego. Są rzeczy, które kupować trzeba niezależnie od ceny, i znów nieszczęście – to właśnie te, które ostatnio drożeją najmocniej, jak żywność czy utrzymanie mieszkania.
Tyle że byłaby to strategia z serii „operacja się udała, pacjent zmarł”. – Polityka pieniężna zrobi wszystko, co konieczne, aby przywrócić inflację do celu. Jednak perspektywy może poprawić prawdziwie europejskie podejście, w którym polityka pieniężna i fiskalna wzajemnie się uzupełniają. Dla dynamiki inflacji istotne będzie zwłaszcza to, jak polityka fiskalna będzie wspierać firmy i gospodarstwa domowe podczas nadchodzącej trudnej zimy. Znaczenie będzie też miało, czy polityka fiskalna skoncentruje się głównie na konsumpcji publicznej i transferach – co może zwiększać presję inflacyjną – czy na inwestycjach i zdolności obsługi zadłużenia. Ponieważ obecnie wiele źródeł inflacji znajduje się po stronie podaży, polityka rządu, która zwiększa podaż i przekierowuje inwestycje tam, gdzie jest to potrzebne, jest niezbędna do wspierania zrównoważonego wzrostu – mówiła na początku tego tygodnia Christine Lagarde, szefowa Europejskiego Banku Centralnego.
W najbliższych tygodniach spojrzenie na możliwości budżetów poszczególnych członków Unii może się nieco zmienić. Wkrótce Komisja Europejska ma przedstawić propozycję dotyczącą „nowych reguł fiskalnych”. Wiadomo na razie tyle, że w miejsce sztywnych zasad, które obowiązują dziś, ma być wprowadzona większa elastyczność. Takie podejście oznaczałoby jednak raczej nie przyśpieszenie walki z inflacją, lecz łagodzenie jej skutków.
Prócz polityki pieniężnej i fiskalnej jest jeszcze „polityka makroostrożnościowa” – na przecięciu działalności banku centralnego i nadzoru finansowego (nierzadko nadzór jest częścią banku) w połączeniu z gwarantowaniem depozytów i budżetem. Zmiany w polityce fiskalnej podziałają na popyt niemal natychmiast, podnoszenie lub obniżenie stóp zadziała z opóźnieniem paru miesięcy lub kwartałów, a narzędzia makroostrożnościowe są jeszcze bardziej delikatne. Do tego mają przeciwdziałać kryzysom, niekoniecznie walczyć z inflacją. Ale istnieją i w różnych krajach – również w Eurolandzie – się różnią.
Mowa o buforze antycyklicznym. „Jest on instrumentem makroostrożnościowym, który ma na celu złagodzenie cyklicznych wahań poziomu kredytu w gospodarce i ich konsekwencji. W fazie wzrostowej cyklu finansowego, gdy poziom akcji kredytowej nadmiernie rośnie, nałożenie bufora antycyklicznego w postaci dodatkowego wymogu kapitałowego ma na celu: ograniczenie narastania nierównowagi w systemie bankowym w postaci nadmiernej akcji kredytowej (…), wzmocnienie odporności banków na załamanie cyklu kredytowego poprzez zwiększenie bazy kapitałowej banków (…). Z kolei w fazie spadkowej cyklu finansowego możliwe jest obniżenie, ustanowionego wcześniej, poziomu bufora antycyklicznego, co ma na celu zapobieganie nadmiernemu ograniczeniu dynamiki akcji kredytowej” – tłumaczy Narodowy Bank Polski.
W Polsce bufor jest na poziomie zero, ale w Estonii pod koniec roku zostanie podniesiony z zera do 1 proc. Najwyższy mają kraje spoza strefy euro: Czechy i Dania. W obu przypadkach wynosi 2 proc., ale wiosną przyszłego roku będzie podniesiony do 2,5 proc. (u nas to najwyższy możliwy poziom, choć przepisy mówią, że „w uzasadnionych przypadkach” wskaźnik bufora antycyklicznego może przekraczać 2,5 proc.).
Pojedyncze procenty z pozoru nie robią wrażenia, ale podwyżka o jeden punkt może postawić bank przed koniecznością już kilkuprocentowego podniesienia kapitału (albo odpowiedniej redukcji portfela kredytów). Różnica w kapitałach może być liczona w miliardach, a w kredytach – w dziesiątkach miliardów.
Wszystkie sposoby na walkę z inflacją skupiają się na próbach ograniczania popytu. Problem w tym, że jej obecny wybuch jest głównie „podażowy”, czyli taki, który wynika ze skoku cen żywności i surowców energetycznych. Polityka gospodarcza może próbować jedynie łagodzić jej skutki. Choć przy okazji może się starać podtrzymywać swoją wiarygodność. I w tym względzie to, co robi Europejski Bank Centralny, nie jest takie złe. Choć są i takie opinie, że stopy w Eurolandzie powinny być znacznie wyżej niż obecne 1,25 proc. i że dla ograniczenia inflacji konieczna będzie recesja z prawdziwego zdarzenia.
Chociaż wskaźniki wzrostu cen w poszczególnych krajach dość mocno się różnią, to powody, dla których wszędzie nastąpiło przyśpieszenie inflacji, są takie same. A różnice w jej poziomie wynikają w pewnej mierze z tego, jak wygląda struktura konsumpcji w tym czy innym kraju. W mniej zamożnych państwach nadbałtyckich na jedzenie (które podrożało mocno) idzie większa część dochodów niż na – nomen omen – sytym zachodzie Europy. Z kolei państwa nadbałtyckie to północ kontynentu, więc na ogrzewanie trzeba wydać tam więcej niż nad Morzem Śródziemnym. Różnice we wzroście cen wynikają też z ingerencji państwa. W Estonii inflacja liczona bez uwzględnienia zmian w podatkach jest taka sama, jak podstawowy wskaźnik: 25,1 proc. W Niderlandach bieżący wskaźnik, który wynosi 13,7 proc., gdyby nie było zmian podatkowych, byłby na poziomie 16,6 proc. Różnica 2,9 pkt proc. Identyczna jest zresztą w Polsce: 14,8 proc. kontra 17,7 proc. bez uwzględnienia zmian w podatkach.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Strefa euro nie jest jedynym obszarem ze zróżnicowanym wzrostem cen. Weźcie jakikolwiek odpowiednio duży kraj z jedną walutą i będziecie mieć to samo. W Stanach Zjednoczonych ostatnie dane – za sierpień – wyglądają następująco: ogólnokrajowa inflacja to 8,3 proc. w skali roku. W rejonie San Francisco wyniosła 5,7 proc., ale w okolicach Nowego Jorku, na drugim końcu kontynentu, było to 6,6 proc. A w Phoenix w Arizonie (nie tak znów daleko od San Francisco) – już 13 proc. Różnica prawie dwukrotna. A nikt nie mówi o USA jako o unii walutowej ze stopą procentową niedostosowaną do warunków w poszczególnych stanach. ©℗
Szwajcarzy wyszli nad zero
Zdecydowaliśmy się na dalsze zaostrzenie polityki pieniężnej i podwyższenie głównej stopy o 0,75 pkt proc. do 0,5 proc. Przeciwdziałamy ponownemu wzrostowi presji inflacyjnej i rozprzestrzenianiu się inflacji na towary i usługi, które do tej pory były mniej dotknięte – w taki sposób Thomas Jordan, prezes Narodowego Banku Szwajcarii (SNB), ogłosił podwyżkę, która ma znaczenie nie tylko dla Szwajcarów, ale też dla kilkuset tysięcy polskich rodzin z kredytami we frankach.
Oprocentowanie tych pożyczek pójdzie w górę, tak jak do tej pory podnosiło się oprocentowanie hipotek w złotych. Z jedną różnicą. WIBOR, na którym opiera się koszt kredytu złotowego, mówi o tym, jakie BĘDZIE oprocentowanie w najbliższych trzech miesiącach, a więc bierze pod uwagę również przyszłe spodziewane podwyżki. Stopy SARON, które z końcem ubiegłego roku zastąpiły w umowach LIBOR, mówią o tym, jakie BYŁO oprocentowanie w ostatnich trzech miesiącach. Dlatego kredytobiorcy frankowi byli dotąd w niewielkim stopniu dotknięci wyższymi odsetkami.
Zmiana z zasady „BĘDZIE” na „BYŁO” jest również planowana w Polsce.
Na koszt kredytu (i wysokość kwoty do spłaty) natychmiast przekładają się zmiany kursu walutowego. Przed decyzją SNB za franka płacono nawet ponad 5 zł. W czwartek szwajcarska waluta nieco straciła na wartości, ale w stosunku do złotego nadal była 11 proc. mocniejsza niż w końcówce 2021 r.
Dla SNB wczorajsza decyzja miała epokowy charakter: zakończyła kilkuletni okres ujemnych stóp (wcześniej było kilka lat z główną stopą banku centralnego na poziomie zerowym). – Nie można wykluczyć, że dalsze podwyżki oprocentowania SNB będą konieczne dla zapewnienia stabilności cen w średnim okresie – zapowiedział Jordan.
Również w czwartek stopy podniosły banki centralne Wielkiej Brytanii, Norwegii i szeregu krajów azjatyckich: Filipin, Indonezji i Tajwanu. Na te ostatnie miała wpływ środowa podwyżka kosztu pieniądza w USA. Stopy obniżono za to w Turcji, gdzie bank centralny jest poddany silnym wpływom politycznym. ©℗
Reklama
Reklama