Cena pieniądza szybko idzie w górę, ale inflacja jest ciągle szybsza.

Mamy rekord: w pierwszych ośmiu miesiącach tego roku banki centralne na całym świecie dokonały 136 podwyżek stóp procentowych. Do tej pory „najlepszy wynik” zanotowano w 2006 r. Wtedy – przez 12 miesięcy – podniesiono stopy 119 razy. W 2008 r. – głównie jeszcze przed bankructwem Lehman Brothers i globalnym kryzysem finansowym – podwyżek było 103.
To wszystko wyliczenia oparte na danych Banku Rozrachunków Międzynarodowych, który codziennie przygląda się wysokości stóp procentowych w 38 krajach. Pod uwagę braliśmy zmianę w skali miesiąca. A więc gdy któremuś bankowi paliło się pod nogami i podnosił stopy dwa razy w jednym miesiącu, liczyliśmy raz. Gdy bank raz podniósł, a raz obniżył i tym samym wrócił do wyjściowego poziomu – nie był brany pod uwagę w wyliczeniach.

Koniec łagodności

Dla porządku – w tym roku mieliśmy też 10 obniżek. W Rosji, która po ataku na Ukrainę najpierw podnosiła stopy, by potem je obniżać, oraz w Turcji, gdzie jeśli szef banku centralnego nie robi tego, co wymyśli prezydent Recep Tayyip Erdoğan, szybko traci stanowisko. Więc ostatnio obniżył, chociaż oficjalna inflacja przekracza 80 proc. w skali roku.
Już wiadomo, że właściwie z każdym dniem podwyżkowy rekord jest śrubowany. Trzeba przecież policzyć środową podwyżkę w Polsce (o 0,25 pkt proc., do 6,75 proc.), a tego samego dnia stopy podniosły również banki centralne Kanady (o 0,75 pkt proc., do 3,25 proc.) i Australii (o 0,5 pkt proc., do 2,35 proc.). W czwartek była podwyżka stóp w Malezji – o 0,25 pkt proc., do 2,5 proc. Ponadto największej podwyżki w swojej historii sięgającej 1999 r. dokonał Europejski Bank Centralny. Stopę refinansową podniósł o 0,75 pkt proc., do 1,25 proc.
„Ten istotny krok przybliża przejście od obecnego poziomu stóp procentowych o wysoce łagodzącym oddziaływaniu do poziomów, które zapewnią, aby inflacja wkrótce powróciła do przyjętego przez EBC celu wynoszącego 2 proc. w średnim okresie. Opierając się na aktualnej ocenie, Rada Prezesów przewiduje, że na następnych kilku posiedzeniach będzie dalej podnosić stopy procentowe, co ma osłabić popyt i chronić przed ryzykiem stałego wzrostu oczekiwań inflacyjnych” – napisano w komunikacie po czwartkowym posiedzeniu Rady Prezesów. Christine Lagarde, szefowa EBC, zaznaczyła, że podwyżki mogą nastąpić „na kilku najbliższych posiedzeniach”.
No i oczywiście jest cała masa małych krajów, które też podnoszą (lub opuszczają, ale to raczej nie teraz) stopy tak jak większe państwa, z którymi są mocno związane gospodarczo. Przykładowo w środę podniesiono też stopy na wyspach Curaçao i Saint-Martin. Co z tego, że to terytoria zależne Holandii i Francji, skoro geograficznie i w polityce pieniężnej bliżej im do Stanów Zjednoczonych, a tam za parę dni też jest oczekiwana kolejna podwyżka. Skoro już jesteśmy w tym rejonie świata, to nieco większe Gwatemala i Dominikana też podniosły stopy – we wtorek.

Ciężej dłużnikom

Bankierów centralnych właściwie na całym świecie pobudziła do działania wysoka inflacja. Jest cała lista krajów – jest na niej oczywiście i Polska – gdzie wzrost cen jest dwucyfrowy. W wielu inflacja jest najwyższa od lat 80., czasem nawet od 70. Biorąc pod uwagę udział poszczególnych państw w światowym PKB, globalna inflacja to obecnie 9–10 proc. Jeśli z naszej perspektywy wydaje się dość niska, to dlatego, że mniej więcej taka jest w USA i strefie euro, a w takich dużych gospodarkach jak Chiny czy Japonia nie przekracza 3 proc.
Równocześnie – znów bierzemy pod uwagę udział w światowym PKB – globalna stopa procentowa banków centralnych wynosi nieco ponad 4,5 proc. I jest najwyższa od lat 2006–2007. Dla porównania – w ubiegłym roku była nawet poniżej 2 proc. W pewien sposób mamy więc do czynienia z powrotem do normalności w polityce pieniężnej. Czyli przypominamy sobie – choć niektórzy niestety dopiero się teraz o tym dowiadują – że pieniądz powinien kosztować.
To zaś ma istotne konsekwencje. Pieniądz za darmo stawiał w uprzywilejowanej pozycji dłużników. Ba, czasem wierzyciele musieli nawet płacić dłużnikom, żeby zgodzili się pożyczyć od nich pieniądze – tak było z rządami i bankami centralnymi utrzymującymi ujemne stopy procentowe. Dług nie stanowił wielkiego obciążenia. Zarobienie na odsetki, jeśli jakieś były, nie stanowiło wielkiego problemu: próg wymaganej rentowności (czy poziomu dochodów) był niski. Mówiono wręcz o firmach zombi, które w normalnych warunkach nie dałyby sobie rady i są w stanie funkcjonować tylko przy darmowym kredycie.
Gdy oprocentowanie rośnie, sytuacja się zmienia. Ciężko jest osobom spłacającym hipoteki. Ale pomyślmy też o firmach, rządach czy samorządach, które mają dług ze zmiennym oprocentowaniem. Teraz muszą wydawać więcej na obsługę zadłużenia. Pomyślmy też o tych firmach, które dopiero chciałyby pożyczyć pieniądze. Jeśli inwestycja nie zarobi na wyższe odsetki (nie mówiąc już o zysku dla właścicieli), szanse na jej sfinansowanie, a więc i realizację spadają. Niejeden rewolucyjny – przynajmniej w mniemaniu twórców – projekt natknie się na barierę wysokich stóp procentowych. Jeśli nie bezpośrednio, to dlatego, że fundusze inwestycyjne, które dotychczas nie miały problemu ze znalezieniem taniego finansowania, teraz będą w trudniejszym położeniu.
A jeśli mamy do czynienia z dłużnikiem z rynku wschodzącego, ale z oprocentowaniem uzależnionym od stóp procentowych w krajach zachodnich, np. w USA? On stoi też przed problemem spadku wartości lokalnej waluty, bo podwyżki stóp w Ameryce sprawiają, że inwestowanie w aktywa denominowane w dolarach staje się bardziej atrakcyjne. Ministrowie finansów różnego rodzaju wschodzących rynków zapewne częściej niż jeszcze kilka miesięcy temu zerkają na ekrany z kursami walut. Albo do historii kryzysów zadłużeniowych. Jak choćby ten z początków lat 80., który objął też zadłużoną przez Gierka komunistyczną Polskę.
Perspektywy stojące przed dłużnikami nie rysują się w specjalnie jasnych kolorach. Przynajmniej jeśli popatrzeć na oprocentowanie nominalne.

Bez satysfakcji

Powody, dla których mamy tak wysoką inflację, są powszechnie znane. Główną rolę odgrywają wysokie ceny żywności i surowców energetycznych, co w dużej mierze „zawdzięczamy” Władimirowi Putinowi i trwającej ponad pół roku wojnie w Ukrainie. Według Adama Glapińskiego, prezesa Narodowego Banku Polskiego, trzy czwarte obecnej inflacji to efekt działania czynników zewnętrznych.
To stawia banki centralne w dość niezręcznej sytuacji. Bo z jednej strony mają do czynienia z „szokami zewnętrznymi”, na które polityka pieniężna – czyli stopy procentowe – nie ma większego wpływu. Ale z drugiej strony powinny pokazać, że poważnie traktują swój mandat utrzymania stabilności cen. Jest jeszcze trzecia strona – w poprzednich latach dość powszechną praktyką była „nieortodoksyjna polityka pieniężna”, która polegała na zwiększaniu ilości pieniądza w gospodarce. W skrócie: dodruk pieniądza. Co chroniło przed głęboką zapaścią w momentach kryzysu, ale też może się odbijać czkawką w postaci podwyższonego popytu. Do grona nieortodoksyjnych banków w trakcie pandemii dołączył NBP – skupując obligacje emitowane przez Skarb Państwa, Bank Gospodarstwa Krajowego czy Polski Fundusz Rozwoju. Główna stopa NBP wynosi 6,75 proc., najwięcej od prawie 20 lat. Co z tego, skoro bieżąca inflacja jest o ponad 9 pkt proc. wyżej?
Nasza sytuacja nie jest oczywiście wyjątkowa. Globalnie stopa procentowa jest mniejsza niż inflacja, co oznacza, że nawet jeśli dłużnicy płacą więcej, to ich dług realnie się zmniejsza. Oczywiście, o ile zdołają podnieść swoje dochody (czy, jeśli są państwami, wzrosną im wpływy podatkowe, czy jako firmy podniosą ceny albo czy jako konsumenci dostaną podwyżkę). Jakkolwiek bezdusznie by to zabrzmiało – jeśli los dłużników nie jest aż tak zły, to należy liczyć się z tym, że na obniżkę inflacji poczekamy dłużej. Według nowych prognoz EBC jeszcze w 2024 r. będzie ona powyżej celu, choć poziom 2,3 proc. dziś nie wydaje się bardzo odległy od celu EBC, czyli 2 proc. Christine Lagarde nie ukrywała w czwartek, że w najbliższych miesiącach inflacja może jeszcze wzrosnąć.
Banki centralne mają ręce pełne roboty, ale nie wygląda na to, by w najbliższym czasie miały satysfakcję z jej rezultatów. – Będziemy z inflacją walczyć, aż ją zredukujemy do poziomu, który uważamy za przyzwoity – zapowiadał w czwartek Adam Glapiński. W krótkim terminie więcej niż od Glapińskiego, Lagarde czy Jerome’a Powella, szefa amerykańskiej Rezerwy Federalnej, zależy od Putina. Ale nie jest powiedziane, że samo zniknięcie „efektu Putina” spowoduje, że inflacja znormalnieje. ©℗