- Do końca roku inflacja będzie się utrzymywała na poziomie około dwucyfrowym. A w przyszłym roku – wyborczym – również trudno będzie ją zahamować - mówi w rozmowie z DGP prof. Paweł Wojciechowski, dyrektor Whiteshield, były minister finansów.

Inflacja to obecnie jeden z głównych problemów w Polsce. Będzie też tematem paneli z pana udziałem podczas rozpoczynającego się w przyszłym tygodniu w Katowicach XIV EKG. Co pana zdaniem jest jej przyczyną?
Inflacja była u nas wysoka już przed wojną, stąd mówienie, że jest to „putinflacja”, jest pewnym nadużyciem. Przypomnę, że przed wojną rząd jako winnych w tej sprawie wskazywał COVID-19, a następnie politykę klimatyczną Unii Europejskiej. Teraz mamy winę Putina. Tymczasem inflacja jest u nas wyższa niż w UE - w marcu było to 11 proc., podczas gdy w strefie euro 7,5 proc. Nie wynika ona zatem wyłącznie z wojny w Ukrainie. Częściowo przyczyniają się do niej czynniki zewnętrzne, zerwane łańcuchy dostaw czy wzrosty cen energii. Jednak w większości inflacji winna jest błędna polityka makroekonomiczna prowadzona w Polsce w ostatnich latach.
ikona lupy />
Prof. Paweł Wojciechowski, dyrektor Whiteshield, były minister finansów / Dziennik Gazeta Prawna
Na czym polegały te błędy?
Na wieloletniej stymulacji popytu konsumpcyjnego, a także zbyt późnej reakcji - w postaci podniesienia stóp procentowych - Rady Polityki Pieniężnej i chybionej komunikacji ze strony NBP. Przypomnę, że do ubiegłego roku prezes Narodowego Banku Polskiego konsekwentnie zapewniał, że wysoka inflacja nam nie grozi, a za jego kadencji nie nastąpią podwyżki stóp procentowych. Jednak sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Jakie działania rządu nakręcają popyt konsumpcyjny?
W efekcie pierwszego Polskiego Ładu koszt obniżki podatków, głównie dla osób o niższych dochodach, wyniósł ok. 16 mld zł. Obecnie procedowana korekta Polskiego Ładu to kolejne minus 16 mld zł. Jednak tym razem skorzystają osoby zamożniejsze, co oznacza wycofanie się z koncepcji sprawiedliwości podatkowej. W sumie więc w tym roku efekt Polskiego Ładu to ubytek dochodów budżetowych w granicach ok. 30 mld zł, co przekłada się na wzrost popytu.
Do tego dochodzi 14. emerytura. A także tarcze antyinflacyjne. Na pierwszą przypada ponad 16 mld zł. Jednak już zapowiedziano jej przedłużenie, co w sumie da ponad 30 mld zł. Przy czym ich wpływ na obniżenie inflacji szacuję na od 1 do 1,5 pkt proc.
Kolejne koszty wiążą się z przyjęciem uchodźców z Ukrainy i potrzebami zbrojeniowymi. Tylko w tym roku wszystko to daje ok. 120 mld zł dodatkowych wydatków. Część z nich upchnięto w funduszach pozabudżetowych, a część ma być, jak rozumiem, wprowadzona do nowelizowanego budżetu. Do nakręcenia inflacji przyczyniły się też ogromne pieniądze rzucone na rynek w postaci tarcz antycovidowych i finansowanie pozabudżetowe. Wszystkie te działania oznaczały dolewanie benzyny do inflacyjnego ognia. Zresztą rząd korzysta na wysokiej inflacji, bo rosną mu dochody podatkowe.
Czy z tego punktu widzenia korekta Polskiego Ładu jest uzasadniona?
ikona lupy />
Europejski Kongres Gospodarczy EKG 2020 / Media
Decyzja o obniżeniu podatków w czasie wojny jest ryzykowna. Mamy okres napięć fiskalnych, gwałtownie rosną rentowności naszych obligacji, przez co radykalnie wzrasta nam koszt obsługi zadłużenia, a inwestorzy coraz mniej chętnie kupują polskie papiery dłużne. To oznacza, że nasze finanse publiczne nie są w dobrym stanie. Dlaczego rząd to robi? Bo nie był w stanie naprawić Polskiego Ładu, utrzymując ulgę dla klasy średniej, która jest potworkiem legislacyjnym. Żeby ją usunąć z systemu, trzeba zmianę przeprowadzić tak, by nikt nie stracił. Jednak koszt tego jest bardzo wysoki - wspomniane 16 mld zł.
Jak pan przewiduje, jak długo przyjdzie nam funkcjonować w warunkach podwyższonej inflacji?
Spodziewam się, że rząd nadal będzie prowadził politykę stymulacji fiskalnej ze względu na nadchodzące wybory parlamentarne. Możemy spodziewać się kolejnych wyborczych prezentów.
W takiej sytuacji podwyżki stóp procentowych będą mniej skuteczne, dlatego nie zapobiegną wysokiej inflacji. Możemy spodziewać się, że do końca roku inflacja będzie się utrzymywała na poziomie około dwucyfrowym. A w przyszłym roku - wyborczym - również trudno będzie ją zahamować. Co więcej, w obliczu wzrostów cen rosną oczekiwania podwyżek ze strony pracowników, a to z kolei oznacza nakręcanie się spirali płacowo-cenowej. Przyczynia się ona do tzw. uporczywej inflacji, którą bardzo trudno ugasić.
Kolejny czynnik to słabnący złoty, który wpływa na podniesienie inflacji, co przyczynia się do dodatkowego osłabienia złotego. To kolejna nakręcająca się spirala, która może przysporzyć nam problemów ze sprzedażą długu publicznego, co już zresztą obserwujemy. Kluczowe będzie więc to, w jaki sposób rząd będzie pozyskiwał środki na finansowanie wysokiego długu publicznego. Czy zdecyduje się na emisję obligacji denominowanych w euro?
Przecież PiS podkreślał, że bezpieczny jest dług krajowy, że powinno być u nas jak w Japonii, która ma wysoki dług, ale wewnętrzny, dzięki czemu jest bezpieczna.
Powinno być jak w Japonii, jednak polskie banki mają już obligacji „pod korek”, co oznacza, że mają ograniczone możliwości ich nabywania ze względu na regulacje bankowe. Rozwiązaniem w tej sytuacji jest więc albo oferowanie obligacji w euro na rynkach zagranicznych, albo - jako druga możliwość - uatrakcyjnienie obligacji sprzedawanych inwestorom indywidualnym. Można to zrobić poprzez oferowanie już w pierwszym roku odsetkowym nie kilku punktów procentowych jak obecnie, ale oprocentowania co najmniej w wysokości przekraczającej stopę inflacji, we wszystkich emisjach obligacji o zmiennej stopie procentowej. Jeśli tak się nie stanie, to skończy się tym, że to NBP będzie nadal skupował obligacje skarbowe i pomagał w ten sposób rządowi…
Czyli działał de facto proinflacyjnie…
Dokładnie tak. Mamy więc bardzo trudną sytuację. Widać, że równowaga makroekonomiczna została zachwiana. Głównie dlatego, że NBP za bardzo chciał pomóc rządowi i dalej będzie prawdopodobnie to czynił, ze szkodą dla konsumentów, których dotyka inflacja.
Czego spodziewa się pan zatem ze strony RPP?
Mamy do czynienia z ogromną presją 2,5 mln kredytobiorców hipotecznych, którzy mają coraz wyższe raty. Poza tym rosnące stopy bardzo schładzają gospodarkę, ograniczając możliwości kredytowania się przedsiębiorców. RPP nadal będzie więc utrzymywać „niby jastrzębią” politykę. Wydaje mi się jednak, że jej decyzje nie będą już tak gwałtowne jak dotychczas. Zamiast kolejnych podwyżek o 1 pkt proc., spodziewam się raczej wzrostów o 0,5 pkt proc. przez najbliższych kilka miesięcy, aż dojdziemy do poziomu ok. 6-7 proc.
Oczywiście zależy to od dalszego rozwoju wypadków. Po pierwsze nie wiemy, jak długo potrwa wojna, a po drugie - jakie będą kolejne wydatki rządu.
Rozmawiała Sonia Sobczyk-Grygiel