- Dla grających na osłabienie złotego dotychczas jedynym ryzykiem było to, że z jakiegoś powodu Putin się wycofa. Powinno być też drugie ryzyko, które nazywa się NBP - Bartosz Pawłowski, Chief investment officer bankowości prywatnej mBanku, wcześniej ekonomista, strateg i zarządzający w instytucjach finansowych w Polsce i w Londynie.

Euro kosztowało wczoraj 5 zł, najwięcej w historii. Dlaczego wszystko nam tak spada? Złoty, akcje, obligacje… Czy decyduje geograficzna bliskość wojny, złe perspektywy makro, coś innego?
Rosja najechała Ukrainę, a my jesteśmy blisko. To jeden z powodów. Drugi to energetyka i dostępność surowców, a właściwie jej możliwy brak. To jest czynnik wybitnie recesyjny. Są też spekulacje w stylu: „kto będzie następny po Ukrainie?”. Nie jest tak, że na całym świecie analizowane są szczegóły bilansu płatniczego Polski. Dealerzy widzą, że wojna jest blisko, więc sprzedają złotego. Tak funkcjonuje rynek.
Czy Narodowy Bank Polski jest w stanie zatrzymać jego spadek, interweniując na rynku, podnosząc stopy procentowe?
Kluczowe są interwencje. Wiele mówiło się o tym, jak Rosja „zbroiła się” finansowo przed wojną, m.in. budując rezerwy walutowe. Przez ostatnie pięć lat nasze rezerwy rosły w takim samym tempie jak rosyjskie. Mamy 160 mld dol., którymi jeszcze niedawno chwalił się NBP. Skoro mamy tak dużą „poduszkę”, to kiedy to ma ona być użyta, jeśli nie przy takim szoku jak obecny? Te rezerwy po prostu trzeba teraz wykorzystywać. Bo jeśli nie, to trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: po co je mamy? Jeśli ich nie będziemy wykorzystywać w takim momencie, to być może część z nich powinna pracować np. w Polskim Funduszu Rozwoju jako pieniądze na inwestycje, jakiś sovereign wealth fund. To oczywiście tylko teoretyczne rozważania. Dobrze natomiast, że NBP już zaczął interwencje i przypomniał, że to jeden z instrumentów polityki pieniężnej.
Rezerwy są używane. W ubiegłym tygodniu nasz bank centralny trzy razy informował o tym, że „pewna ilość walut została sprzedana”.
Wiem, że interwencje były, ale nie słyszałem, żeby to były jakieś duże ilości. Nie oszukujmy się: jedna, dwie czy trzy interwencje bezpośrednio po takim szoku i w sytuacji gdy rynki na całym świecie reagują nerwowo, nie są w stanie zatrzymać spadku kursu. To musi być pewien proces. Doświadczenie z interwencji w różnych innych krajach, które widziałem, jest takie, że jeśli „wszyscy spekulanci świata” rzucą się, żeby sprzedawać jakąś walutę, to nie da się wiele zrobić. Chodzi raczej o to, żeby uzmysłowić temu, nazwijmy to, spekulacyjnemu kapitałowi, że to nie jest gra bez ryzyka.
Jeśli mamy dzień, że rynki generalnie spadają, jest awersja do ryzyka, waluty krajów rozwijających się tracą, to Narodowy Bank Polski czy jakikolwiek bank centralny może liczyć na to, że interwencjami trochę spowolni ten proces, ale nie że zatrzyma go czy odwróci. Ale i w trakcie dużych kryzysów przychodzą dni, kiedy rynek „wstaje prawą nogą” i trochę lepiej się zachowuje. Przy takiej lekkiej „odwilży” na rynku i lekkim umocnieniu złotego moim zdaniem też trzeba zainterweniować, żeby pokazać spekulantowi: „Jestem bankiem centralnym, mam dużo rezerw i jestem w stanie ci uprzykrzyć życie. Więc bierz swoje zabawki i idź bawić się na innym podwórku”.
Dla grających na osłabienie złotego dotychczas jedynym ryzykiem było to, że z jakiegoś powodu Putin się wycofa i wojna się skończy (oby!). Powinno być też drugie ryzyko, które nazywa się Narodowy Bank Polski.
Czy złotemu pomogłaby podwyżka stóp procentowych?
I tak jesteśmy przecież w cyklu podwyżek.
Ale na wtorkowym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej można podnieść stopy o 0,5 pkt proc., a można też o jeden albo dwa punkty.
Rada Polityki Pieniężnej ma twardy orzech do zgryzienia. Nie zazdroszczę bankowcom centralnym, bo chyba nie pracowali w stanie gospodarki de facto wojennej. Stopy procentowe teoretycznie pomagają w umacnianiu waluty, choć pamiętajmy, że gdy RPP zaczęła podwyżki jesienią ub.r., to złoty osłabł. Jest pytanie, co osiągniemy gwałtowniejszą podwyżką stóp w tej sytuacji.
Mieliśmy dochodowość lokat wyższą niż Czesi albo Węgrzy. Jak ktoś chce uciekać z regionu ze swoimi inwestycjami, najpierw sprzeda aktywa czeskie albo węgierskie.
Jeżeli ktoś chce uciekać z regionu z powodu wojny, to nie wiem, czy dodatkowe dwa punkty w oprocentowaniu mają znaczenie.
Wyobraźmy sobie, że podnosimy stopy procentowe tak bardzo, że waluta faktycznie się umacnia. Ale za chwilkę te podwyżki zadziałają na inne części gospodarki. Przełożą się na jeszcze niższe tempo wzrostu gospodarczego, może recesję, a w takich sytuacjach waluta często się osłabia. Ja raczej widzę argumenty za tym, żeby kontynuować podwyżki o 0,5 pkt proc., choć podjęcie właściwiej decyzji będzie tym razem jeszcze trudniejsze niż zwykle.
Być może przyśpieszenie jest potrzebne, bo inflacja będzie wyższa, niż jeszcze niedawno się spodziewano. Benzyna nie kosztuje dziś 5,3 zł tylko 6,5 zł.
Za chwilę będzie kosztowała nie wiadomo ile. Ale odpowiadanie na taki szok podwyżkami stóp procentowych jest karkołomnym zadaniem, bo przecież od wyższych stóp w Polsce ropa na światowych rynkach nie stanieje.
Jeśli chodzi o złotego, jest jeszcze jedna rzecz, która by pomogła: odblokowanie Krajowego Planu Odbudowy. To jest absolutnie kluczowa kwestia, także z punktu widzenia zagranicznych inwestorów, bo to oznacza napływ euro do naszego kraju i popyt na złotego. Ministerstwo Finansów mówiło zresztą kilka dni temu, że będzie przewalutowywać środki z Unii na rynku. A tych środków unijnych w związku z KPO jest bardzo dużo. Jeśli dodać do tego rezerwy, to wydaje mi się, że nie trzeba się tak bardzo martwić o złotego w średnioterminowej perspektywie.
Trzeba „tylko” odblokować.
Ale to przecież nie jest niemożliwe. Mam wrażenie, że w Europie teraz decyzje podejmowane są w trochę innym trybie niż jeszcze dwa tygodnie temu.
Skoro tak, to może w przyśpieszonym trybie powinniśmy starać się wejść do strefy euro?
Ja od dawna uważam, że ostatecznie na świecie będą trzy sfery – nie strefy – walutowe: dolarowa, „eurowa” i chińskiego juana. To są trzy centra gospodarczego na świecie i tak pewnie zostanie przez długie, długie lata. Rozumiem, że własna waluta i niepodległość to pojęcia, które u nas są używane zamiennie, ale bądźmy realistami: kurs złotego w ostatnich latach był bardzo stabilny wobec euro. Jak było u nas trochę lepiej, to było 4,20 zł za euro, jak trochę gorzej, to 4,70 zł. My w tej strefie euro już de facto byliśmy. Prognozy, że to nie jest optymalny obszar walutowy i lada chwila się rozleci, jakoś się nie sprawdziły. Jeśli Grecja ciągle jest w strefie euro, to nie wiem, co mogłoby spowodować jej rozpad. Każdy dzień, który upływa, sprawia, że odwrót od euro staje się trudniejszy.
Przypomnijmy sobie, że dwa lata temu, jak ogłaszano covidowe programy wsparcia, które będą się wiązały ze wspólnym zadłużeniem krajów, to mówiło się, że to „moment hamiltonowski”, że powstają Stany Zjednoczone w Europie. Teraz, niestety, mamy wojnę w Europie. I dochodzimy do wniosku, że obronność to jednak dość istotna sprawa i być może też trzeba to robić wspólnie. Wtedy pytanie, czy wchodzimy do strefy euro, czy nie, mniej dotyczy ekonomii, a bardziej bezpieczeństwa.