Nie musimy gonić najzamożniejszych państw świata, by stworzyć nad Wisłą jedno z najlepszych miejsc do życia

Kiedy Polska dogoni Niemcy? To pytanie zadajemy sobie regularnie od 1989 r. To dogonienie – deklaratywnie niezbyt lubianego – zachodniego sąsiada stało się dla nas celem, obietnicą i fetyszem w jednym, a osiągnięcie tamtejszego poziomu PKB na głowę miałoby nam automatycznie zapewnić zachodni dobrobyt i długie życie.
W ciągu ostatnich trzech dekad Polska zmieniła się nie do poznania, standard życia wzrósł drastycznie, jednak wymarzona konwergencja ekonomiczna z Europą Zachodnią nadal się nie dopełniła. Powoli zaczyna do nas docierać brutalna prawda, że sąsiadów zza Odry prawdopodobnie nie dościgniemy nigdy. Tyle że gdyby się dobrze zastanowić, to osiągnięcie niemieckiego PKB na głowę nie jest nam… do niczego potrzebne. Można stworzyć nad Wisłą kraj dobry do życia, nie będąc jednym z najbogatszych państw świata, tak jak zrobiło to wiele innych państw, które nie miały aż tak wygórowanych ambicji.
W pogoni za horyzontem
Fetysz niemieckiego PKB nadal jednak trzyma się mocno, nic więc dziwnego, że nasze ośrodki intelektualne i think tanki wciąż tworzą scenariusze, według których mielibyśmy spełnić to napędzające Polskę od trzech dekad marzenie. Według przygotowanego przy okazji Forum Ekonomicznego w Krynicy w 2019 r. raportu naukowców ze Szkoły Głównej Handlowej Polska ma szansę doścignąć Niemcy ok. 2040 r. Ten optymizm był oparty na tym, że w latach 1990–2018 średni roczny wzrost PKB Polski był najwyższy wśród 11 krajów naszego regionu i trzykrotnie wyższy niż w państwach starej unijnej piętnastki. Gdyby to tempo konwergencji się utrzymało, to w ciągu 14 lat (od 2019 r.) dogonilibyśmy przeciętny poziom rozwoju UE, a w ciągu 21 lat – Niemiec.
Paradoksalnie pandemia stała się okazją do szybszego nadrabiania zaległości. Recesja dotknęła wszystkie państwa Zachodu. Polskę stosunkowo słabo. W rezultacie w 2020 r. sięgnęliśmy pod względem PKB na głowę dosyć niespodziewanie 76 proc. średniej UE, co jest najlepszym wynikiem w historii. Tak więc pomimo lockdownów w ciągu zaledwie jednego roku nadgoniliśmy 3 pkt proc. Nigdy wcześniej nie dokonaliśmy takiego skoku w ciągu zaledwie 12 miesięcy. Niestety, opłaciliśmy to dziesiątkami tysięcy nadmiarowych zgonów, co doskonale obrazuje, czym kończy się troska o PKB za wszelką cenę.
Kolejne zastrzeżenie jest takie, że akurat do Niemiec zbliżyliśmy się bardzo niewiele, gdyż w 2020 r. stosunek ich poziomu rozwoju do unijnej średniej również wzrósł – ze 121 do 123 proc. Wciąż nie potrafimy więc sięgnąć przynajmniej dwóch trzecich ich PKB per capita. Nic więc dziwnego, że ubiegłoroczne prognozy są już o wiele mniej radosne. W latach 2011–2020 udało nam się wznieść z PKB na głowę do 62 proc. poziomu Niemiec, co oznacza wzrost o niecałe 10 pkt proc. w ciągu dekady. Według grudniowego raportu Warsaw Enterprise Institute, jeśli tempo doganiania zachodniego sąsiada z ubiegłej dekady się utrzyma, to uda nam się go doścignąć dopiero w pierwszej połowie lat 50. XXI w. Tak odległa perspektywa chyba nikogo nie zadowala, a wielu i wiele z nas zwyczajnie jej nie doczeka.
Kubły zimnej wody
A to i tak jest optymistyczny scenariusz. Według dr. Macieja Bukowskiego, prezesa think tanku WiseEuropa, będziemy potrzebować nawet kilku dekad więcej. W wywiadzie z maja 2021 r. dla pisma „Wszystko Co Najważniejsze” zwrócił on uwagę, że status, jakim cieszą się Niemcy, nie ogranicza się jedynie do ich produktu krajowego. Chodzi też o zdecydowanie większe szanse życiowe, jakie ten kraj zapewnia swoim obywatelom, chociażby dzięki istnieniu za Odrą uniwersytetów oraz przedsiębiorstw najwyższej klasy. Dla przeciętnych mieszkańców Niemiec szanse uzyskania doskonałego wykształcenia i realizowania się przy ambitnych projektach są wciąż bez porównania większe niż w Polsce.
Poza tym państwa ze światowej czołówki umieją aktywnie wpływać na standardy i politykę międzynarodową. My zaś potrafimy głównie implementować standardy, które wymyśli lub ustali ktoś inny. Pozycja międzynarodowa Polski jest wciąż o wiele niższa także od wpływów Austrii, Holandii czy Szwecji, chociaż pod względem ogólnego PKB jesteśmy do nich porównywalni. „Dlatego także w tym wypadku status państwa rozwiniętego osiągniemy nie wcześniej niż w latach 2070–2090, co może nie jest konkluzją miłą naszym sercom, ale – w moim przekonaniu – realistyczną” – podsumowuje dr Bukowski.
Kubeł zimnej wody na rozpalone polskie głowy wylewa także OECD, które udostępniło internautom narzędzie „Compare Your Country. Long-term Economic Scenarios”. Według tych długookresowych predykcji w dającej się przewidzieć przyszłości w ogóle nie dogonimy Niemiec. Co gorsza, za kilka dekad znów zaczniemy do nich tracić. Najbliżej będziemy w okolicach roku 2042, gdy liczone według parytetu siły nabywczej PKB na głowę Polski ma sięgnąć 48 tys. dol., a za Odrą będzie o 12 tys. dol. wyższe. Od tego momentu dzielący nas dystans znów zacznie się powiększać. W 2060 r. PKB na głowę Niemiec wyniesie według tych szacunków aż 72 tys. dol., a nasz 54,5 tys. Różnica wzrośnie więc o 5 tys. dol. Co gorsza, tracić będziemy także w stosunku do średniej OECD.
Spadający potencjał
To efekt wyhamowania, jakie czeka nas już w drugiej połowie obecnej dekady. W 2023 r. nasz potencjalny wzrost PKB sięgnie niecałych 3 proc. rocznie, tymczasem w Niemczech będzie ledwo przekraczał 1 proc. Jednak już za trzy lata czekać nas będzie postępujący spadek naszego potencjału. W 2030 r. potencjalny wzrost gospodarczy Polski wynosić będzie już jedynie 2 proc. rocznie, czyli wciąż dwukrotnie więcej niż w OECD i prawie trzykrotnie więcej niż w Niemczech. Jednak w 2042 r. już się pod tym względem zrównamy. W połowie obecnego wieku nasz roczny wzrost PKB wynosić będzie ledwie 0,5 proc., a za zachodnią granicą utrzymywać się będzie w okolicach 1 proc. Co prawda do 2060 r. odbijemy się od dna, jednak nie przebijemy już granicy 1 proc. wzrostu rocznie. Przynajmniej jeśli wierzyć OECD.
Ta czekająca nas stagnacja będzie wynikać głównie ze spadającej aktywności zawodowej w naszym kraju. Polska będzie się szybko starzeć, w wyniku czego poziom zatrudnienia, który nawet obecnie nie jest spektakularny, zacznie spadać. W 2055 r. pracować będzie 74 proc. mieszkańców Niemiec i zaledwie 54 proc. naszych rodaków.
Ten dosyć mroczny scenariusz oczywiście nie musi się spełnić. Trudno uwierzyć, żeby polityka prorodzinna uratowała nadwiślańską demografię, jest jednak całkiem prawdopodobne, że otworzymy się znacznie szerzej na imigrantów zarobkowych, i to oni uratują polski wskaźnik aktywności zawodowej. Nie zmienia to faktu, że musimy się zacząć przygotowywać na czasy, w których wzrost PKB będzie się nad Wisłą ślimaczył. A to oznacza, że lepszy standard życia będziemy musieli sobie zapewniać odpowiednią polityką publiczną, a nie samym wzrostem dochodów, jak to się działo w ostatnich trzech dekadach.
Tylko bez histerii
Stagnacja wzrostu PKB nie musi oznaczać społecznej mizerii. Przecież wpływa on na dobrobyt jedynie częściowo. Wystarczy zerknąć na najpopularniejszy wskaźnik jakości życia, czyli Human Development Index (HDI), który poza dochodem bierze pod uwagę średnią długość życia oraz statystyczną liczbę lat nauki. W najnowszej edycji HDI Kanada (z PKB na głowę 48 tys. dol.) zajmuje 16. miejsce i wyprzedza o jedno oczko USA, w których dochód per capita wynosi aż 64 tys. dol. i jest jednym z najwyższych na świecie. Jednak przeciętna długość życia w Stanach Zjednoczonych jest niższa o ponad trzy lata niż u ich północnego sąsiada, gdzie po pierwsze jest bezpieczniej, więc trudniej zginąć np. od postrzału na ulicy, a po drugie – istnieje publiczny system ochrony zdrowia. Kanadyjczykom do głowy by nie przyszło, żeby ścigać się z Amerykanami na wysokość PKB, a jednak w ich kraju żyje się o wiele lepiej, bo zdrowiej i bezpieczniej.
Innym z rankingów jakości życia jest – o wiele bardziej kompleksowy – Better Life Index OECD. Składa się nań 11 dziedzin życia społecznego, z których każda opiera się na kilku wskaźnikach. Przykładowo na kategorię „income” składa się nie tylko dochód netto gospodarstw domowych, lecz także poziom nierówności oraz zgromadzony majątek. W ścisłej czołówce Better Life Index obok Kanady znajduje się też Finlandia. Pod względem PKB na głowę o 7 tys. dol. ustępuje Niemcom i o ponad 20 tys. dol. Szwajcarii, a jednak została oceniona znacznie wyżej niż te pierwsze i na równi z tą drugą. Bardzo przeciętnie wypada wprawdzie w kategorii „dochody”, niezbyt dobrze w „mieszkalnictwie”, bije jednak na głowę inne kraje pod względem jakości edukacji, czystości środowiska naturalnego, satysfakcji z życia oraz jakości relacji społecznych. Kraj ten znany jest chociażby z wdrażania innowacji w sektorze publicznym. Jako jedna z pierwszych Finlandia implementowała rozwiązania cyfrowe w ochronie zdrowia, administracji publicznej i zarządzaniu miastami (tzw. smart-cities).
Finlandia i Kanada są oczywiście zamożniejsze od Polski. W obu wymienionych wskaźnikach świetnie wypadają jednak również państwa na zbliżonym poziomie rozwoju – np. Słowenia (22. miejsce w HDI, Polska na 35.) czy Estonia, która w Better Life Index zajmuje 21. miejsce (Polska 27.), wyprzedzając m.in. Włochy i Japonię.
Nadchodzące spowolnienie wzrostu PKB nad Wisłą nie musi być więc aż tak złą wiadomością. Być może skłoni nas wreszcie, byśmy w pierwszej kolejności zadbali o domenę publiczną – system ochrony zdrowia, czyste powietrze, szeroko dostępne usługi publiczne czy edukację. Ich wysoka jakość może wpływać na standard życia nawet bardziej niż pieniądze.