Korzyści ze słabej waluty są krótkookresowe i ułudne, a straty ciągną się bardzo długo i są konkretne.
Tak jak niemal zawsze, nie było w gazecie nic mojego, więc musiałem czytać cudze teksty. Większość przeszła przed oczami gładko, może nawet zbyt niepostrzeżenie, ale były dwa wyjątki, jeden z lewej, drugi z neoliberalnej strony.
Chodzi o wydanie sprzed paru tygodni datowane na 10-14 listopada. Pod tytułem „Zielona wyspa nie tonie” Piotr Wójcik dopatrywał się korzyści z upadku polskiego złotego, zaś Sebastian Stodolak przepytywał profesora ekonomii z Islandii („Tragedia wspólnego łowiska”), próbując zapewne ustalić, czy takim poglądom, jakie ma Hannes Gissurarson, grozi już tylko zanik, czy uchowają się jakiś czas jeszcze.
Rytualny model polemiczny polega na wstępnym „przetrzepaniu” osoby na celowniku słowem lekkim i dowcipnym, by potem powalić go z byka jednym ciosem i zostawić na polu bez życia – niech zdycha. Mało z tego pożytku, bo powalony dochodzi w końcu do siebie i poglądów nie zmienia. Nie chodzi zatem o to, żeby w pięty poszło, ale żeby mu do głowy doszło, żeby w niej miał, co się mieć należy. Będzie zatem grzecznie, choć stanowczo.
W obliczu dolara po więcej niż 4 złote sztuka i euro za 4,60 zł z hakiem Piotr Wójcik wskazuje, że „[p]olityka trwałego utrzymywania słabej waluty w polskich warunkach nie musi być szaleństwem (…). Slaby złoty zarówno w czasie pandemii, jak i w latach poprzednich przynosił gospodarce wiele korzyści. Niewykluczone, że podobnie będzie w niedalekiej przyszłości. W tym szaleństwie może być metoda”.
Powołując się na prof. Marka Belkę, podkreśla, że słabnący złoty wspomaga polski eksport, a więc utrzymuje gospodarkę w jako takiej kondycji. Wierzy, że w związku z mitem relokacji sił wytwórczych z Azji coraz mniej warty złoty przyciągnie nad Wisłę inwestorów zagranicznych, dla których hipotetyczne inwestycje w Polsce okazałyby się relatywnie tańsze, ponieważ wydawaliby w złotych, na których zakup trzeba mieć teraz mniej dolarów, euro, czy funtów. Zdaniem Piotra Wójcika, słaby złoty jest też rodzajem tarczy dla rynku pracy. I tu ma akurat rację, kiepski złoty to więcej pracy, ale tylko w znaczeniu znoju bez sensu.
Dla porządku, wbrew złudnemu poglądowi, że to wiedza powszechna wyjaśnię „rzeczone” korzyści dla eksportu i inwestycji na elementarnym przykładzie. Gdy kurs wynosił 3 zł za dolara, polski eksporter dostawał za towar sprzedany za granicą za 1000 dolarów „tylko” 3 000 zł, natomiast przy kursie 4 zł i niezmienionej cenie w dolarach otrzyma za to samo 4 000 zł , pokrywając – być może z naddatkiem – wzrost ponoszonych przez siebie kosztów wynikający z błędów popełnianych przez władze polityczno-gospodarcze kraju. Podobnie jest z inwestorem budującym fabrykę w Polsce, której hipotetyczny koszt wynosi 30 mln zł. Przy kursie 3 zł wyda na nią 10 mln dolarów, przy 4 zł – tylko 7,5 mln dol. Niby wszystko cacy.
Ale korzyści ze słabej waluty są krótkookresowe i ułudne, a straty ciągną się bardzo długo i są konkretne. Gra na spadek kursu waluty przypomina gotowanie na ognisku podlewanym benzyną. Ogień co rusz bucha, od czasu do czasu poparzy paluchy, a zupa w garnku pozostaje zimna, co najwyżej chłodna. Najemy się taką, a potem brzuch boli.
Wystarczyłby słownik, a w nim synonimy. Słaby to: wątły, anemiczny, cherlawy, mizerny, wycieńczony, chucherkowaty, mimozowaty, chorowity, suchotniczy, dychawiczny, wrażliwy, nieodporny i na koniec – niemocny! Nie dajcie się zwieść tłumaczeniom, że w ekonomii jest inaczej. Słaby pieniądz to oznaka ciężkiej choroby. Słaba waluta nie daje gospodarce mocy, o sile świadczy waluta mocna. Słabeusz ważący np. 60 kg może trafić stukilowego mocarza raz, czy drugi, ale z nim nie wygra.
Słaba, czyli chora waluta umacnia status quo, ale też potrafi zawieść gospodarkę w rewiry status quo ante, czyli gdzieś tam, gdzie kiedyś był u nas PRL. Jest skuteczna jak maść na szczury. W przełożeniu na język z podręczników betonuje nas w rejonach prac prostych, towarów niezłożonych, które wytworzyć może każdy pierwszy lepszy.
Sztuczne utrzymywanie jako takiej opłacalności za pomocą manipulowania kursem własnego pieniądza, nie tylko zubaża lud m.in. w wyniku inflacji, ale odwodzi od wysiłku, nie pobudza do rozwoju, zmiany struktury produkcji na nowszą i nowocześniejszą, i szybszego wzrostu wydajności. Innymi słowy, w warunkach słabego złotego, może i doczekamy się kiedyś mitycznej „izery” na prąd niby z Polski, ale niepolskiej, bo silnik z Niemiec, baterie z Korei, koła z Anglii, a opony z Ameryki.. Nasz polski będzie tylko włosiany pędzel do malowania niewystawionych na widok elementów karoserii. Będzie ta „izera” bardzo droga, bo co z importu, czyli wszystko do niej, będzie nie za trzy złote za dolara, a za cztery lub pięć złotych.
I jeszcze jedno. W 2020 r. nasz PKB liczony w złotych cen bieżących wyniósł 2324 mld zł. Gdybyśmy chcieli „wymienić” go po kursie 3,50 zł/dol. wart byłby na hipotetycznym rynku międzynarodowym 664 mld dolarów. Przy kursie 4 zł/dol. „otrzymalibyśmy” zań 581 mld dol. – aż o 83 mld dolarów mniej. Gdy byliśmy zamknięci w „obozie” pod lufami Moskwy, przeliczanie naszego dorobku na dolary nie miało prawie żadnego sensu, było jak tęskne zaglądanie przez szybę do sklepu, do którego nas nie wpuszczą. Dziś możemy sobie wejść na salony konsumpcji, ale już przy drzwiach mina nam rzednie. Takie są policzalne skutki słabego złotego, który przynosić ma nam „korzyści”.
Profesor Hannes Gissurarson to człowiek z bardzo bliskiego pobliża mojej neoliberalnej bajki. Poglądy ma mocne i na mój gust zbyt mocne. Nie będę ich streszczał, lepiej zapoznać się z wywiadem, który jest ciekawy, jak rzadko. Nie będę oczywiście namawiał profesora z dalekiej wyspy, aby zmieniał przekonania, bo są jego i ma prawo sądzić, że są słuszne. Jednak obrona racji konserwatywnych i neoliberalnych musi być rozsądna, nie można szastać amunicją, bo jej w końcu zabraknie i dorżną nas wtedy bez litości.
Nie ma lepszego systemu gospodarczego niż kapitalizm i nic nie zapowiada, żeby pojawić się miał jakiś nowy i lepszy. Ma swoje duże wady, jak np. samochód, który nas wozi, ale kopci, a nawet jeśli jest elektryczny, to też zostawia za sobą wielki ślad węglowy. Gissurarson wierzy w naukę i postęp, więc radzi biednym tego świata poczekać aż dokonają postępu i wydobędą się z matni. Sądzę, że bliżej w tym stanowisku do eutanazji niż szczęśliwszej przyszłości, bo w świecie własności prywatnej nie będą mieli na naukę i postęp, jeśli najpierw na to nie zarobią. Chodzi oczywiście o biednych z tzw. Południa, a nie z Oklahomy, Kalabrii, czy nawet Podkarpacia. Większość tych ostatnich to bowiem w dużej mierze biedni z wyboru, ci z Południa żadnego wyboru nie mają.
Zgadzam się Hannesem Gissurarsonem, że uzależnienie dużej części społeczeństw Północy od swoich rządów jest niedobre, głównie dlatego, że ludzie ze swej natury nie są stanie wybrać dobrych rządów, a co gorsza nie są też zdolni uzgodnić jaki miałby być ten „dobry”. Z drugiej strony, wprawdzie mało udaje się nam na tym świecie, ale jak mówią Rosjanie - striemitsja nada, czyli dążyć do poprawy trzeba.
Profesor jest mieszkańcem państwa zagubionego na oceanie, które wobec rozwoju techniki militarnej straciło mnóstwo ze swego znaczenia strategicznego, więc tak naprawdę nikogo na świecie nie obchodzi. Na Islandii żyje nieco mniej niż 370 tysięcy osób. Mniej więcej tyle mieszkańców liczy powiat poznański okalający miasto Poznań. Islandia jest zatem jak laboratorium, w którym można przeprowadzić każdy eksperyment, cały świat się do tego nie nadaje i za myszy robić nie chce.
Podkreśla słusznie, że „wzrost gospodarczy wynika zwykle z wynajdowania sposobów na tańszą i bardziej wydajną produkcję, która pochłania mniej zasobów”. Ma rację, ale nie wspomina, że model ten rozwija się od tak dawna, że zużyliśmy już ich na tę naukę o wiele za dużo, więc w kwestii zasobów zaczynamy jeździć na oparach Mówi, że ekofundamentaliści mogą wrócić do epoki kamienia łupanego na własną rękę. Byle nie zmuszali do tego innych”. Źle formułuje dylemat, bowiem wyboru zaczyna powoli nie być, zaczyna się era ekologicznego przymusu i być może terroru.
Rozwiązań nie zaproponuję, bo dobrych nie ma są tylko złe, albo takie sobie, lecz przede wszystkim świat ludzi w odróżnieniu od świata cząsteczek i kwantów stał się zbyt skomplikowany, bo go określić jednym e=mc2.