Nie jest tak źle, jak mogłoby być – można optymistycznie podsumować wpływ COVID-19 na gospodarkę. Ale pełzający lockdown może stać się bardziej destrukcyjny, niż nam się dziś wydaje.

Restauracyjne podziemie, fikcyjne federacje sportowe, by obejść zakaz korzystania z siłowni, omijanie nakazów noszenia maseczek w miejscach publicznych kawałkiem firanki, nocne balety na Krupówkach traktowane jako alegoria buntu wobec władzy czy hasztag #otwieramy w mediach społecznościowych, a pod nim filmy z imprez w klubach, które powinny być zamknięte – gdyby ktoś rok temu powiedział, że tak to będzie wyglądać, gdy w kraju notuje się kilkanaście tysięcy nowych zakażeń dziennie, nikt by nie uwierzył. Ale rok temu panował strach.
Nietypowy kryzys, wyjątkowa reakcja
W marcu 2020 r. ekonomiści najbardziej obawiali się degradacji gospodarczej tkanki, czyli fali upadłości firm oraz związanego z nią rozpadu powiązań między podmiotami gospodarczymi. I nie były to obawy bezpodstawne – pandemia jawiła się jako realne zagrożenie dla ludzkiego życia, przekazy z Chin, a potem z Włoch podsycały strach. Nagle pojawiło się słowo lockdown. W ślad za włoskim rządem, który jako pierwszy w Europie został zmuszony do radykalnych działań, poszły kolejne państwa.
Od początku było jasne, że skoro rządy – w tym polski – chcąc uniknąć paraliżu służby zdrowia na wzór włoski, stosują metodę, której skutki można porównać jedynie do wojennego spustoszenia, to muszą też odpowiedzieć na kryzys ekonomiczny, jaki to wywoła. Wtedy nikt się jeszcze nie buntował, konieczność zamrożenia niemal całej społecznej aktywności, w tym gospodarczej, przyjmowano ze zrozumieniem. A politycy nie kalkulowali: żeby nie płacić ceny w postaci eksplozji bezrobocia i wynikającego z niego społecznego zubożenia, zastosowano bezprecedensowe połączenie ultrałagodnej polityki pieniężnej (spadek stóp procentowych niemal do zera i interwencyjny skup aktywów przez banki centralne) i ogromnego impulsu fiskalnego (wspieranie firm środkami publicznymi kosztem wzrostu długu publicznego). Dla wszystkich było jasne, że ten kryzys jest inny od poprzedniego, więc i odpowiedź musi być inna. Nikt nawet nie rozważał budżetowej dyscypliny (trzymania w ryzach finansów publicznych), bardzo szybko osiągnięto ogólnoświatowy konsensus, że gospodarka potrzebuje potężnego impulsu.
Polska poszła tą samą drogą, używając do tego bezpośrednio pieniędzy z budżetu, ale przede wszystkim wykorzystując inwestycyjny wehikuł, jakim jest Polski Fundusz Rozwoju. To on przygotował i prowadził jeden z najważniejszych programów pomocowych, czyli tarczę finansową. Były to bezpośrednie wypłaty pieniędzy do firm, co miało podtrzymać ich płynność finansową i zapobiec redukcji zatrudnienia. Do tej pory PFR wypłacił niemal 70 mld zł. Prawie drugie tyle kosztowały instrumenty stosowane przez urzędy pracy i ZUS, jak wypłaty postojowego (by przedsiębiorstwa nie zwalniały ludzi) czy umorzenie składek na ubezpieczenie społeczne.
Z perspektywy roku można powiedzieć, że plan zadziałał: stopa bezrobocia wzrosła tylko nieznacznie (w styczniu wynosiła 6,5 proc., w lutym 2020 r., czyli u progu pandemii 5,5 proc.). Nie doświadczyliśmy fali bankructw, a z danych publikowanych przez Monitor Sądowy i Gospodarczy wynika, że upadłości było w ubiegłym roku mniej więcej tyle samo, co w poprzednim – choć znacznie przybyło postępowań restrukturyzacyjnych. Ale to też można interpretować na dwa sposoby: pierwszy – firmom działo się źle, więc musiały się dogadywać z wierzycielami, drugi (prawdopodobniejszy) – skorzystanie z restrukturyzacji uproszczonej daje większą ochronę w czasie kryzysu. Czyli w sumie zabezpiecza firmy właśnie przed bankructwem.
Duży program pomocowy zahibernował gospodarkę w najgorszym dla niej momencie, czyli w II kwartale poprzedniego roku. Wtedy nikt nie wiedział, z czym się mierzymy, spekulowano o cofnięciu się globalizacji, wymuszonym pandemią skracaniu łańcuchów dostaw i straszono stratami takich gospodarek jak nasza – otwartych, z dużą rolą eksportu w PKB. Ostatecznie te scenariusze się nie zrealizowały. A w naszym przypadku najlepszym podsumowaniem może być skala recesji: PKB spadł w ubiegłym roku o 2,8 proc., choć jeszcze w lecie Ministerstwo Finansów spodziewało się 4,6-procentowego spadku. To, co miało być naszą słabością, okazało się atutem. Globalizacja nie tylko się nie cofnęła, ale pokazała swoją siłę, przynajmniej w handlu zagranicznym. Eksport towarów, zwłaszcza w drugiej części roku, rósł w dwucyfrowym tempie. Polska miała dużą nadwyżkę w handlu towarami i w całym bilansie płatniczym. Popyt z zagranicy napędzał produkcję przemysłową. I to właśnie duża odporność przemysłu na pandemiczny kryzys, przy jednoczesnym sporym udziale przetwórstwa przemysłowego w PKB, powoduje, że pierwszy wynik starcia polskiej gospodarki z koronawirusem jest raczej dobry. Gdyby w strukturze naszego PKB więcej ważyły usługi turystyczne, hotelarskie czy gastronomia, to już tak różowo by nie było.
COVID-19 zmienia obyczaje
Koronawirus odcisnął piętno na gospodarce. Zmienił na przykład konsumpcyjne zwyczaje. Była to zmiana wymuszona, bo zamknięcie kilku gałęzi usług – jak gastronomia – w naturalny sposób ograniczyło wydatki w restauracjach. Pieniądze, które zainkasowaliby ich właściciele, osiadły więc na rachunkach bieżących w bankach albo zostały wydane w inny sposób.
Jeśli trafiły na rachunki, są to wymuszone oszczędności. Nawet w czasie „zwyczajnych” kryzysów stopa oszczędności rośnie, bo zaczynamy odkładać na czarną godzinę. W tym przypadku zadziałały dodatkowe czynniki: tarcze antykryzysowe podtrzymały poziom dochodów w gospodarstwach domowych, a równolegle lockdown sprawił, że nie mieliśmy gdzie wydawać pieniędzy, bo siedzieliśmy w domach. Kumulował się w ten sposób popyt odłożony, który znajdował ujście za każdym razem, gdy tylko odmrażano gospodarkę. Widać to było po kolejkach przed centrami handlowymi i skokowym wzroście płatności kartami płatniczymi. Ostatnio z tym zjawiskiem mieliśmy do czynienia na początku lutego, gdy otwarto galerie handlowe. Choć w normalnych czasach ten okres roku dla handlu jest słaby, tym razem w pierwszych dniach lutego obroty były takie, jak przed świętami Bożego Narodzenia.
Jeśli decydowaliśmy się wydać pieniądze, to kosztem usług – przy czym często były to zakupy przez internet. Udział sprzedaży w sieci wyraźnie się zwiększał w pandemicznych miesiącach. W styczniu 2021 r. wynosił prawie 10 proc., dla porównania rok wcześniej było to 5,6 proc. Jak bardzo koronawirus zmienił domowe budżety, dowiemy się w połowie marca, gdy GUS opublikuje nowy koszyk inflacyjny (to procentowe udziały cen towarów i usług, które bierze się pod uwagę przy wyliczaniu inflacji). Ustala się go na podstawie wydatków gospodarstw domowych z poprzedniego roku. Dla przykładu, przed pandemią na hotele i restauracje przeciętna rodzina przeznaczała nieco ponad 6 proc. budżetu. Według niektórych ekonomistów wartość ta mogła spaść nawet o połowę.
Z pandemicznymi oszczędnościami i wydatkami wiąże się jeszcze kilka innych zjawisk wartych odnotowania. Choćby duży wzrost wartości gotówki w obiegu. Prezes NBP Adam Glapiński, próbując uspokoić sytuację na początku kryzysu, mówił, że bank centralny ma jej nieprzebrane ilości i gotówki nie zabraknie. Skończyło się na niemal 40-procentowym wzroście w ciągu roku. Gotówki przybywało w rytm rozwijania się kryzysu, Polacy ruszyli do bankomatów już w marcu i kwietniu, ponownie jesienią. I wiele wskazuje na to, że chodziło im o to, aby mieć pieniądze w domach na wszelki wypadek. Bo z drugiej strony udział gotówki w płatnościach wyraźnie spadł. W ubiegłym roku Polacy użyli jej w 46–47 proc. płatności, rok wcześniej było to ok. 54 proc. Mówiąc inaczej, wypłacone banknoty zalegają w bieliźniarkach jako żelazna rezerwa na gorsze czasy. Wzrost udziału płatności bezgotówkowych to z kolei efekt większej popularności sprzedaży przez internet, ale też obaw przed zakażeniem. W samym III kwartale (to ostatnie dostępne dane NBP) przeprowadzono ponad 1,7 mld takich transakcji kartami płatniczymi – a to przecież niejedyna forma płatności bezgotówkowych. To o 224 mln więcej niż w III kwartale 2019 r. Przy czym ich wartość wzrosła aż o 15,6 proc.
Zapraszamy na giełdę
Zmieniały się nie tylko zwyczaje zakupowe, ale też sposoby lokowania pieniędzy – to także bezpośredni skutek pandemii. A konkretnie jednej z metod walki z nią, czyli rekordowo niskich stóp procentowych. Ścięcie ich niemal do zera miało z jednej strony spowodować, że kredyt będzie bardzo tani. Ale z drugiej sprawiło, że trzymanie pieniędzy na bankowych lokatach przestało mieć sens. Banki widząc, jak śmiesznie niskie odsetki są w stanie zaoferować, same zaczęły wycofywać z oferty lokaty dłuższe niż trzymiesięczne. Żeby zobrazować, jak bardzo nie opłaca się odkładać pieniędzy w banku, wystarczy porównać średnie oprocentowanie z inflacją. Według danych NBP dziś można liczyć na 0,4 proc. rocznie od lokaty trwającej od jednego do trzech miesięcy. Inflacja w styczniu wynosiła 2,7 proc. Co oznacza, że każdy, kto podjąłby taką lokatę, realnie by tracił.
Pandemia zmusiła więc tych, którzy mają finansowe nadwyżki, do szukania inwestycyjnych alternatyw. Dużo się mówiło o rynku mieszkaniowym, który ma przynajmniej gwarantować utrzymanie wartości kapitału. Rzeczywiście, ceny mieszkań mimo pandemii nawet nieznacznie wzrosły, o żadnym kryzysie w mieszkaniówce na razie nie ma mowy, ale najbardziej inwestycyjny segment tego rynku – zakupy mieszkań pod wynajem – nieco ucierpiał. Głównie dlatego, że rynek najmu się skurczył przez zmniejszoną mobilność społeczną: praca zdalna i studia w tym samym trybie powodują, że popyt jest mniejszy. Ale ceny zakupu to co innego. Według danych zbieranych przez NBP na koniec 2020 r. metr kwadratowy mieszkania na rynku wtórnym średnio w dziesięciu największych miastach był o ponad 10 proc. droższy niż w IV kwartale 2019 r.
Rynek mieszkaniowy to trudne miejsce do inwestowania również ze względu na wysoki próg wejścia: by myśleć o tym na poważnie, trzeba mieć zasoby liczone w setkach tysięcy złotych. Można oczywiście wspomagać się kredytem i warunki ku temu były bardzo dobre. Oprocentowanie takiej pożyczki spadło do poziomu niższego od inflacji, co oznacza, że kredytobiorca dostawał premię kapitałową. Taniość kredytów była zapewne jednym z powodów odbicia popytu na nie pod koniec poprzedniego roku do niemal przedpandemicznych poziomów. Z tym że taniość nie przekładała się na dostępność: banki przez wiele miesięcy utrzymywały zaostrzone kryteria, a wynikiem tego był spadek akcji kredytowej. Zresztą nie tylko w hipotekach, bardzo wyraźnie widać to było np. w kredytach dla firm. W sumie zadłużenie firm w bankach spadło o ponad 6 proc. w ciągu poprzedniego roku i jak na dłoni widać, że w tym przypadku działa zasada „większy dług publiczny, to mniejszy dług prywatny”. Przedsiębiorcy oddłużali się nie tylko dlatego, że banki niechętnie im pożyczały pieniądze, ale również ze względu na miliardy złotych, jakie wypłacił im Polski Fundusz Rozwoju. Subwencje z PFR były zamiennikiem bankowego kredytu.
Skoro nie lokaty i nie mieszkania – to gdzie lokować pieniądze? Pandemia spowodowała to, o co od kilku lat zabiegali uczestnicy rynku kapitałowego: udział drobnych inwestorów w obrotach na warszawskiej giełdzie podwoił się w porównaniu do 2019 r. Zlecenia od indywidualnych inwestorów generowały co najmniej jedną piątą obrotów. Jednocześnie sama wielkość obrotów również wzrosła – i to znacznie, bo o ok. 50 proc. w porównaniu do stanu rok wcześniej.
Jak to możliwe? Pierwszy szok spowodował giełdowy krach na całym świecie – i Warszawa nie była wyjątkiem. Tempo spadku indeksów było przerażające, z funduszy inwestycyjnych w marcu 2020 r. odpłynęło niemal 30 mld zł, napływ był znacznie mniejszy (ok. 8 mld zł) i w efekcie polskie TFI zanotowały jeden z najgorszych miesięcy w historii. Ale z upływem czasu, gdy stawało się jasne, że rządy i banki centralne nie zostawią gospodarek bez pomocy, sytuacja zaczynała się stabilizować, by potem przerodzić w postpandemiczną hossę. Ci, którzy mieli stalowe nerwy i weszli na giełdę w dniu, w którym wszyscy z niej uciekali, pod koniec roku mogli liczyć duże zyski. Takie wyniki przemawiają do wyobraźni, kupowanie akcji czy jednostek funduszy inwestycyjnych stało się atrakcyjne w konfrontacji z mizerią bankowej oferty. Napływ indywidualnych graczy nie wystąpił zresztą tylko w Polsce, to charakterystyczne zjawisko na całym świecie. Już w połowie ubiegłego roku udział „drobnych” w aktywności Wall Street szacowano na 25 proc. (rok wcześniej było ok. 10 proc.), a katalizatorem tej zmiany był szybki rozwój narzędzi do inwestowania, w tym udostępnienie bezprowizyjnych aplikacji na smartfony, służących do składania zleceń. Zainteresowanie rynkiem ze strony osób, które wcześniej nie miały z nim wiele wspólnego, zaczęło niepokoić ekspertów już wtedy, wskazywali, że rośnie ryzyko występowania baniek spekulacyjnych. I mieli rację, o czym amerykańska giełda przekonała się już w styczniu. Drobni inwestorzy, skrzyknięci na jednej grup w serwisie Reddit, zmontowali „spółdzielnię” o niespotykanych rozmiarach, by zagrać przeciwko funduszom stosującym krótką sprzedaż (grającym na spadek wartości akcji). Użyli do tego akcji m.in. spółki GameStop, windując ich kurs i doprowadzając fundusze do wielkich strat.
Szara strefa nie wzrosła? Na razie
Pandemiczna zmiana zwyczajów mogła mieć jeszcze jeden kolosalny wpływ na gospodarkę. Na razie wokół tego więcej domysłów niż faktów, ale intuicyjny wniosek jest taki, że większa popularność obrotu bezgotówkowego ograniczyła szarą strefę. A przynajmniej nie pozwoliła jej rosnąć.
Gdyby tak było, byłby to fenomen: zwykle w czasie kryzysów skłonności do tego, by uciekać z oficjalnego obrotu, są duże. W Polsce – według szacunków GUS – szara strefa zwiększała się w latach 2010–2013, gdy gospodarka weszła w fazę spowolnienia po pierwszym uderzeniu kryzysu finansowego. Wtedy jej wielkość mogła zbliżać się nawet do 15 proc. PKB. Echem zwiększania się skali obrotu nierejestrowanego mogła być rosnąca wówczas w dużym tempie luka w VAT. To różnica między tym, co powinien dostać budżet z podatku od towarów i usług, a kwotą, która faktycznie do niego wpływa.
Jak pandemia wpłynęła na wielkość szarej strefy – tego oczywiście jeszcze nie wiemy, swoje wyliczenia GUS przedstawi z pewnym opóźnieniem, ale pierwsze poszlaki, wskazujące na to, że nie był to duży wpływ, już są. Chodzi o lukę w VAT, która – według ostrożnych obliczeń Fundacji CASE, przygotowującej co roku raporty dla Komisji Europejskiej na ten temat – nie tylko nie wzrosła, ale mogła spaść. Jednym z powodów mogła być właśnie większa rola płatności bezgotówkowych, które zawsze zostawiają ślad, nie są anonimowe i sprzyjają większej przejrzystości obrotu gospodarczego. Ale nie tylko – może to wynikać bezpośrednio z metod, jakie przyjęto w walce z kryzysem pandemicznym. Żeby uzyskać pomoc z tarcz, niezbędną dla przetrwania w czasie lockdownu, trzeba było sumiennie rozliczać się z fiskusem. W ten sposób motywacja, by uciekać w szarą strefę, została osłabiona. Na koniec mogła też zadziałać zmiana profilu konsumpcji. Szara strefa zwykle dość dobrze czuje się w usługach, a część wydatków na nie została przekierowana na zakupy towarów, w tym dóbr trwałego użytku. A trudno kupić pralkę „bez VAT” w sklepie. Poza tym, zwłaszcza wiosną 2020 r., panowało raczej przekonanie, że kryzys nie potrwa długo, więc nie warto szukać cięcia kosztów, uciekając się do unikania podatków.
Teraz jednak jest inaczej. Jeśli kryzys nie przekładał się na zwiększanie szarej strefy w pierwszej fazie, to teraz już może ją generować. Bo o ile wiosną 2020 r. nie było mowy o buncie przedsiębiorców, obecnie zmęczenie przeciągającym się zamrożeniem działalności wyraźnie daje o sobie znać. Poczucie niesprawiedliwości (lockdown dotyczy tylko wybranych branż), niepewności (jest przedłużany, ale nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak długo potrwa), opóźnienie w przyznawaniu pomocy (nowa tarcza finansowa PFR ruszyła dopiero w styczniu, choć pierwsze zamknięcia nastąpiły już w drugiej połowie października) i niedopracowane zasady jej przyznawania (według listy kodów PKD, która jest w biegu uzupełniana) są zaczynem do powstawania gospodarki drugiego, nieoficjalnego obiegu. Dlatego z pełnym bilansem wpływu COVID-19 trzeba poczekać. Bo nawet jeśli teraz nie wygląda on źle na poziomie oficjalnych danych makro, to w poszczególnych branżach epidemia mogła dokonać spustoszenia, którego wpływ będzie dopiero się ujawniał.