To jednak dość nietypowe zjawisko: w roku, w którym gospodarka kurczy się o 2,8 proc. PKB w porównaniu z poprzednim, dochody podatkowe rosną o 3 mld zł, w tym wpływy z podatku VAT, który jest ich największym źródłem, aż o 3,7 mld zł. W sumie VAT-u w ubiegłym roku fiskus zebrał o 2 proc. więcej niż w 2019 r. i to są oficjalne dane Ministerstwa Finansów. Nic, tylko pochwalić.

Z tym że coś tu jednak wyraźnie nie pasuje. Wpływy z VAT-u, które ministerstwo raportuje w grudniowych wynikach budżetu, to pokłosie transakcji zawieranych w gospodarce w listopadzie. Wynika to z cyklu rozliczania podatku: trzeba go zapłacić do 25. dnia kolejnego miesiąca po tym, w którym sprzedało się towar lub usługę. W samym grudniu na konta urzędów skarbowych trafiło 16,4 mld zł z podatku od towarów i usług. A to o 13,5 proc. więcej niż w grudniu 2019 r. Skoro wynik grudniowy to echo tego, co się działo w gospodarce miesiąc wcześniej, to transakcji w listopadzie musiało być bardzo dużo albo miały one znacznie większą wartość. Innymi słowy w listopadzie konsumpcja musiała była mocna, względnie jakieś inwestycje przyspieszyły. Wydaje się to dośćlogiczne.
Ale tu następuje mocny zgrzyt, bo listopad to już szaleństwo drugiej fali, z rekordami w liczbie dziennych zakażeń i lockdownem w usługach. I raczej inwestycyjną mizerią, na co wskazują pierwsze dane z gospodarki za IV kwartał. Listopad to również zamknięcie części handlu detalicznego (galerie handlowe) czy wprowadzenie w nim obostrzeń (godziny dla seniorów). Dla wzrostu konsumpcji wydaje się to mocno nieprzyjaznym środowiskiem, co sugerują zresztą dane wysokiej częstotliwości, jakie publikuje GUS. Z raportów za listopad wyłania się raczej szarobury obraz sprzedaży detalicznej, zupełnie inny, niż mogłyby wskazywać tabele Ministerstwa Finansów. Jej wartość liczona w cenach bieżących – a więc po uwzględnieniu inflacji – spadła o 5,3 proc. w porównaniu do listopada 2019 r. Rozbieżność między optymistycznymi informacjami z resortu finansów i ponurą wymową danych z GUS aż bije woczy.
Wytłumaczenie? Najogólniej mówiąc, pandemia wywołała mgłę w gospodarczych statystykach i od wiosny ubiegłego roku poruszamy się trochę po omacku. Intuicyjnie to GUS powinien mieć rację, zamknięcie galerii handlowych musi mieć negatywny wpływ na wynik sprzedaży. No i ma: tyle że sprzedaż detaliczna w gusowskim ujęciu coraz mniej pokazuje, jak wygląda konsumpcja w całej gospodarce. Co wynika z metodologii: GUS badając sprzedaż, uwzględnia dane tylko z podmiotów, które zatrudniają powyżej 9 osób. A więc stosunkowo dużych sklepów, powiedzmy przynajmniej na poziomie osiedlowego marketu. Na całą sferę mikroprzedsiębiorstw – czyli np. sklepików z targowisk prowadzonych w formie jednoosobowej działalności gospodarczej – GUS jest raczej ślepy, to znaczy nie dostrzega ich w krajowej statystyce sprzedaży detalicznej. Bo na potrzeby raportów wysyłanych do Eustostatu już tak, co zresztą daje interesujący efekt. O ile krajowe dane pokazywały spadek sprzedaży w listopadzie, to już te europejskie jej wzrost (o 1,6 proc. po odsezonowaniu). Na ten rozjazd zwracał ostatnio uwagę Ignacy Morawski w „PulsieBiznesu”.
Mówiąc inaczej, dane o sprzedaży detalicznej pokazują nam wycinek rynku. Na dodatek taki, który może pod wpływem pandemii oddawać pola innym segmentom. Udział sprzedaży przez internet w czasie COVID-19 wyraźnie rośnie i pokazują to nawet raporty GUS. W e-commerce działa co prawda kilku gigantów, ale większość rynku to ławica płotek. Mamy więc dodatkową wskazówkę, skąd tak duże różnice między oszałamiającymi danymi o wpływach VAT a informacjami zhandlu.
W tym przypadku jednak mglistość gospodarczego obrazu to nie tylko zasługa gusowskiej metodologii, ale również efekt praktyki fiskusa, stosowanej przy vatowskich rozliczeniach. Bo tak jak dane o sprzedaży mogą nadmiernie zaczerniać obraz konsumpcji, tak informacje o VAT zbyt mocno malować go na różowo. W budżetowej tabeli widzimy wpływy netto, po uwzględnieniu wypłaconych przez fiskusa zwrotów VAT-u dla podatników. Nieprzejrzystość polega na tym, że fiskus niejednokrotnie dość kreatywnie podchodził do wypłacania tych zwrotów, a ostatni przykład to wiosna ubiegłego roku. Wtedy wypłaty zwrotów przyspieszono. To, co podatnicy powinni otrzymać w czerwcu i lipcu, dostali już w kwietniu i maju. MF twierdzi, że chodziło o podtrzymanie płynności w firmach, ale taka operacja odciska też mocne piętno na wynikach budżetu: wiosną wpływy z VAT załamały się, by w lecie wystrzelić w górę. Stąd do informacji o wpływach z najważniejszego z podatków należy podchodzić z rezerwą, do czasu, aż resort podzieli się danymi o tzw. dochodach brutto z VAT. Na razie wszystko wskazuje na to, że kombinowania na zwrotach w drugiej połowie roku nie było: MF się do tego nie przyznaje, a i większe anomalie w postaci nagłego spadku wpływów z VAT też nie wystąpiły. Ale z powodu tych wszystkich niejasności ocena sytuacji w budżecie (z jednej strony) i w konsumpcji prywatnej (z drugiej) jest co najmniej utrudniona. Z tego powodu wszyscy ci, którzy w ostatnich dniach wzięli się za wyliczenia, jak się zmieniła luka w VAT pod wpływem pandemii, powinni wstrzymać konie, przynajmniej do piątku, gdy GUS poda bardziej szczegółowe dane o gospodarce w IVkwartale.