Transfer Pawła Muchy z Kancelarii Prezydenta do Narodowego Banku Polskiego wzbudził niemało emocji. Złośliwcy zaczęli rozważać, czy zmiana pracodawcy dla byłego wiceszefa kancelarii Andrzeja Dudy to awans czy przechowalnia, bo funkcja doradcy prezesa NBP jest honorowa – szef banku nie potrzebuje żadnych rad.

Niemniej ten ruch skłania do pewnej refleksji: na ile takie transfery osób, które z zarządzaniem gospodarką miały luźny związek, za to mocny z innymi organami władzy państwowej, są wskazane z punktu widzenia zagwarantowanej w konstytucji niezależności banku centralnego. Czy są dobre, czy złe w sytuacji, w jakiej znajduje się polska gospodarka. No i czy dzisiejsza polityka kadrowa jest jakimś wyjątkiem w historii NBP.
Prezydencki minister, jak sam mówi, idzie doradzać prezesowi w kwestiach legislacyjnych i prawnych. Więc pierwsze złośliwości, jakie pojawiły się wobec tego transferu, że oto wiceszef kancelarii głowy państwa i prawnik będzie doradzał prezesowi NBP w kwestiach stóp procentowych, były przestrzelone. Mucha reprezentował prezydenta wielokrotnie w procesie legislacyjnym w Sejmie, dotyczyło to przedstawiania racji głowy państwa, gdy chodziło o jego inicjatywy legislacyjne, ale także jego stanowiska w przypadku projektów innych autorów. Oczywiście szef NBP mógłby w tych sprawach zatrudnić dodatkowych urzędników, ale może skorzystać z doświadczenia byłego wiceszefa kancelarii. W tym sensie ta nominacja da się obronić. Tym bardziej że precedensy już były. Gdy prezesem NBP był Sławomir Skrzypek, prof. Ryszard Bugaj doradzał jednocześnie jemu i prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. W czasach Marka Belki doradcą prezesa NBP został były prominentny polityk SLD Wacław Martyniuk, który miał pełnić podobną funkcję. Często można było zobaczyć go później w Sejmie, gdzie w imieniu Belki podtrzymywał relacje z klubami parlamentarnymi.
Więc z tego punktu widzenia Adam Glapiński może powiedzieć „nie robię niczego nowego”. Jednak gdy Belka zatrudniał Martyniuka, to ówczesny doradca prezesa i jego macierzyste ugrupowanie byli na politycznym oucie, poza Sejmem. I można to było potraktować jako podanie pomocnej dłoni przez szefa NBP politycznemu koledze. Także za prezesury Marka Belki członkiem zarządu banku został Andrzej Raczko, były minister finansów z czasów, gdy Belka był premierem. Pracę w NBP podjął też wówczas Andrzej Barcikowski, były szef Urzędu Ochrony Państwa i ABW z czasów rządów SLD. Barcikowski był dyrektorem Departamentu Ochrony NBP (dziś to Departament Bezpieczeństwa). Tak, ludzie władzy trafiali do NBP już wcześniej i dzisiejsza polityka kadrowa tej instytucji nie jest bezprecedensowa.
Jednak dziś bank realizuje ją z dużo większym rozmachem, a Paweł Mucha nie jest jedynym tego przykładem. I trzeba przyznać, że tak daleko idącej „unii personalnej” między bankiem narodowym a rządem i tworzącą go partią oraz prezydentem jeszcze nie mieliśmy. Belka zatrudniał Barcikowskiego na stanowisku „skromnego” szefa departamentu. Glapiński też sięgnął po człowieka służb, ale umieścił wyżej. Mowa o Piotrze Pogonowskim, który został powołany do zarządu NBP miesiąc po odejściu ze stanowiska szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rzadko mamy też do czynienia z sytuacją, w której do ścisłego kierownictwa banku centralnego wchodzi ktoś, kto nigdy nie był kojarzony z bankowością czy w ogóle gospodarką, za to zasiadał we władzach rządzącej partii. A tu pod koniec września 2020 r. wiceprezesem NBP został Adam Lipiński, obejmując tę funkcję niemal wprost z fotela wiceprezesa Prawa i Sprawiedliwości. Lipiński musiał zrzec się członkostwa w PiS i zrezygnować z mandatu posła, bo zgodnie z prawem członek zarządu NBP nie może być członkiem partii politycznej – ale zrobił to krótko przed powołaniem do władz banku. Historia zacieśniania związków między władzą monetarną i polityczną za kadencji prezesa Adama Glapińskiego jest dłuższa. W pewnym momencie jego zarząd przypominał nawet coś w rodzaju „kierownictwa Ministerstwa Finansów na uchodźstwie”, gdy trafili do niego po swoich rządowych dymisjach z MF Paweł Szałamacha i Teresa Czerwińska.
To dobrze czy źle, że związki banku z rządem są tak ścisłe? Umocowanie banku centralnego w systemie gospodarczej władzy jest jasne: ma to być instytucja niezależna, bo tylko wtedy będzie mogła efektywnie wypełniać swoją rolę. A nadrzędnym zadaniem, zapisanym w konstytucji, jest dbanie o wartość polskiego pieniądza. Ustawa o NBP precyzuje, że co prawda bank musi przede wszystkim utrzymać stabilny poziom cen, ale powinien też wspierać politykę gospodarczą rządu (o ile nie ogranicza to podstawowego celu NBP). Może więc „urządowienie” NBP można uzasadnić owym „wspieraniem polityki gospodarczej rządu”, skoro cel nadrzędny – czyli utrzymanie inflacji w ryzach – wydaje się niezagrożony. Zwłaszcza że w sytuacji kryzysu covidowego nikt nie oczekuje od narodowego banku, że będzie się brał z rządem za bary, lecz raczej, że będzie z nim współdziałał.
Sprawą dyskusyjną jest, czy owo „współdziałanie” powinno się realizować taką odważną i daleko idącą polityką kadrową, ale standardy, jak wspomnieliśmy, zaczęły zmieniać się dużo wcześniej.