Od kilku miesięcy obraz amerykańskiej rzeczywistości gospodarczej wygląda coraz bardziej różowo. Informacje z ostatnich dni i tygodni brzmią wręcz rewelacyjnie. Indeksy nowojorskiej giełdy ustanawiają rekordy wszech czasów. Już choćby ten barometr koniunktury powinien wystarczyć za wszystkie inne. Jego poziom świadczy zwykle o tym, że gospodarka ma się świetnie, a przynajmniej ma przed sobą wspaniałe perspektywy.
Gdyby jednak ktoś nie wierzył giełdzie, pamiętając jak podstępnie zachowała się kilka lat temu, ma do dyspozycji spory arsenał innych argumentów. Patrząc na rynek nieruchomości, można by stwierdzić, że ten newralgiczny sektor, od którego przecież zaczął się jeden z najpoważniejszych kryzysów finansowych i gospodarczych w historii, najszybciej wrócił do zdrowia. Od niemal dwóch lat rosną dynamicznie liczba wydawanych zezwoleń na budowę oraz budowanych domów. Zwiększa się sprzedaż nieruchomości, zarówno nowych, jak i na rynku wtórnym. Stanowiące jeszcze kilka miesięcy temu przedmiot największego zmartwienia ceny domów, gwałtownie idą w górę. Tak gwałtownie, że coraz częściej zaczyna się mówić o kolejnej spekulacyjnej bańce. Indeks cen nieruchomości Case-Shiller wzrósł w styczniu 2013 r. o 8,1 proc. Według CoreLogic, firmy monitorującej sytuację na rynku, nieruchomości podrożały w lutym o 10,2 proc. w porównaniu do lutego 2012 r., notując największą zwyżkę od wiosny 2006 r. Warto wspomnieć, że właśnie w 2006 r. zanotowano szczyt hossy na amerykańskim rynku nieruchomości.
Sytuacja na giełdzie i na rynku nieruchomości to w Stanach Zjednoczonych jedne z najważniejszych czynników wyznaczających poziom zamożności obywateli. Już na początku marca ogłoszono, że w czwartym kwartale 2012 r. zwiększył się on o 1,8 proc., osiągając poziom najwyższy od pięciu lat, czyli z okresu szczytu poprzedniej hossy na rynku akcji i nieruchomości i w przeddzień pęknięcia obu spekulacyjnych baniek. Oczywiście uproszczone analogie i wyciąganie pochopnych wniosków są nieuzasadnione, bo dzisiejsza sytuacja jest nieporównywalna wprost z tą sprzed pięciu-sześciu lat. Jednak skojarzenia nasuwają się same. Szczególnie jedno, stanowiące najpoważniejszą przestrogę. Poprzednią hossę na obu rynkach wywołał Fed, obniżając stopy procentowe i Fed zakończył, zaostrzając politykę pieniężną.
Obecny boom na obu rynkach spowodował Fed, ścinając stopy do zera i drukując biliony dolarów. I wszystko wskazuje na to, że Fed ten boom zakończy, ponownie zaostrzając politykę pieniężną. Zasadnicze pytanie brzmi: kiedy to nastąpi i czy tym razem uda się wyjść z tego bez krachu. Co ciekawe, wyliczeń poziomu zamożności dokonał sam Fed, stwierdzając, że niemal zrównał się on z notowanym w ostatnim kwartale 2007 r. Zabrakło nieco ponad 1,3 bln dolarów, ale taki dystans jest do nadrobienia w ciągu jednego kwartału. Oczywiście pod warunkiem, że ceny akcji nie pójdą zbyt mocno w dół.
Obecnie jedyną szansę na przedłużenie skrajnie luźnej polityki pieniężnej daje rynek pracy. Choć sytuacja na nim coraz bardziej zaczyna się poprawiać, to jednak z pewnością nie można o nim powiedzieć, że znajduje się w fazie rozkwitu. Od kilku miesięcy bardziej zdecydowanie zmniejsza się liczba wniosków o zasiłek dla bezrobotnych. Wciąż jednak sięga około 350 tys. w każdym tygodniu. To wciąż nie tak wiele mniej niż 400-450 tys. sprzed kilkunastu miesięcy. Kluczowy byłby trwały spadek liczby wniosków w okolice 300 tys., a to nie nastąpi w najbliższym czasie. Zwiększa się od dłuższego czasu liczba nowych miejsc pracy, jednak wciąż nie przekracza trwale poziomu 200 tys. miesięcznie. To także zbyt mało, by można było liczyć na radykalną poprawę, tym bardziej, że ostatnie dane były wyraźnie gorsze.
Poprawia się natomiast zdecydowanie kluczowy miernik sytuacji na rynku pracy, czyli stopa bezrobocia. To także kluczowy parametr przyjęty przez Fed jako cel polityki pieniężnej. Niskie stopy procentowe i program skupu obligacji będą obowiązywały dopóki stopa bezrobocie nie zejdzie poniżej poziomu 6,5 proc. W lutym sięgnęła ona 7,7 proc. Inwestorzy zastanawiają kiedy ten cel zostanie osiągnięty. Zejście z poziomu 9,6 do 7,7 proc., zajęło równe dwa lata. Spadek z poziomu 8,5 do 7,7 proc. nastąpił w ciągu roku. Choć prosta ekstrapolacja tego tempa spadku jest obarczona dużym ryzykiem błędu, w uproszczeniu można przypuszczać, że dotarcie do założonego przez Fed poziomu zajmie kilkanaście miesięcy, o ile dotychczasowe tendencje w gospodarce będą zachodzić w tempie podobnym jak ostatnio.
W tym optymistycznym obrazie jest jednak zasadnicza luka. Tempo wzrostu amerykańskiej gospodarki spadło z 3,1 do 0,4 proc. To znak, że przyjęta w Stanach Zjednoczonych doktryna pobudzania gospodarki poprzez stymulowanie popytu drogą wzrostu zamożności i pobudzania rynku pracy daje ograniczone i niezbyt trwałe efekty. W dodatku jest źródłem poważnych zagrożeń w przyszłości. Możliwości zwiększenia bodźców ze strony polityki pieniężnej są już mocno ograniczone. Nie można też liczyć na stymulacyjne działania ze strony polityki fiskalnej, w warunkach konieczności ograniczania zadłużenia i deficytu budżetowego.