Dramatyczna przecena na giełdach stwarza kuszącą okazję dla graczy z silną psychiką. Akceptując ryzyko utraty kapitału, próbują zarobić na spadkach i atmosferze paniki.
/>
Końcówka lat 90. W sali dogrywek Domu Maklerskiego Magnus w Krakowie tłoczą się drobni inwestorzy. Są przerażeni sytuacją na warszawskiej giełdzie. Mają za sobą sesję w „czerwieni”, kursy akcji i indeksy spadły na łeb na szyję. Przyszli tak naprawdę po jedno: aby usłyszeć od Zenona Komara, szefa i współwłaściciela Magnusa, legendarnego polskiego inwestora i autora kultowej książki „Sztuka spekulacji”, co dalej i jak inwestować w trudnych czasach? Zenon Komar uśmiechnął się i zapytał: „To mamy hossę czy bessę?”. Tłum zafalował, jedni inwestorzy nerwowo się zaśmiali, inni zacisnęli pięści z bezsilności. Od jednego obok słyszałem: „Jaja sobie robi?!”. Ale Zenon Komar ciągnął: „A kto ma akcje Zasady (giełdowa spółka z branży motoryzacyjnej – red.)?”. Cisza. Nikt nie podniósł ręki. – Bo dziś akcje Zasady podrożały o 10 proc. i ten, kto je ma, ma dziś hossę, a nie bessę – dodał Zenon Komar.
Handel się toczy
Gospodarczy wstrząs i fala inwestycyjnej paniki, z jakimi mamy do czynienia w związku z pandemią koronawirusa, są szczególnie widoczne na giełdach. Inwestorzy rozpaczliwie starają się odnaleźć w nowej sytuacji, która wywróciła do góry nogami ich wszystkie dotychczasowe strategie, a rekomendacje dla spółek poszły hurtowo do kosza. Tym chętniej wyprzedają akcje, bo w psychologię inwestowania jest wpisane to, że czujemy się bezpiecznie… nawet tracąc. Pod warunkiem że działamy w tłumie. Dlatego łatwo jest zaakceptować straty – jeśli tracą także inni. Gracze naciskają więc chętnie przycisk „sell”, widząc, jak sprzedają inni.
Na giełdy spadł czarny łabędź – określenie, które wprowadził Nassim Nicholas Taleb jako synonim zdarzenia nieprzewidywalnego, nadchodzącego nagle i wywierającego ogromny wpływ na nasze życie. Koronawirus jest takim właśnie czarnym łabędziem. Podobnie jak ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. czy upadek Lehman Brothers i kryzys finansowy w 2008 r.
Ale nawet w tej dramatycznej sytuacji handel na giełdach się toczy. Ktoś nie tylko sprzedaje, ale i kupuje akcje. I to na bardzo dużą skalę, bo jak przejrzymy statystyki warszawskiej giełdy, to w marcu nie brakowało sesji z obrotami grubo powyżej miliarda złotych, a zdarzały się nawet i ponad dwa miliardy. Rynek zatem nie jest martwy. Handel, choć podszyty strachem, trwa w najlepsze.
I jest część inwestorów, którzy mają w sobie tyle odporności psychicznej, aby wykorzystać okazję i rzucić się w wir spekulacji. Dostali teraz zastrzyk adrenaliny, jakiego nie doświadczyliby nawet przez lata dynamicznej hossy. Ich działania w dużej mierze mają motywacje czysto spekulacyjne, ale należy je rozumieć w pozytywnym tego słowa znaczeniu – ich transakcje podtrzymują płynność obrotu. Tacy gracze zdają sobie świetnie sprawę, że obecnie inwestowanie długoterminowe obarczone jest gigantycznym ryzykiem (o ile w ogóle jest możliwe), skoro nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja. Ze świecą szukać dziś analityka, który w tej niepewności byłby w stanie wydać rekomendację dla jakiejkolwiek spółki z ceną docelową za 12 miesięcy i się pod nią odpowiedzialnie podpisać. Modele wyceny nie obejmują niepewności, a to jest dziś główny motor giełd. Rynki finansowe są efektywne jako miejsce wyceny w tym sensie, że potrafią uwzględnić w cenach zarówno dobre, jak i złe wiadomości. Niepewność je zaburza, a mimo to handel się toczy. I to jest przyczyną ogromnej zmienności, jaka zapanowała. Ale myliłby się ten, kto uważa, że w sytuacji niepewności jedyne, co może czekać inwestora giełdowego, to liczenie strat. I wcale nie trzeba być inwestycyjnym psychopatą, odciętym od źródeł lęku, aby aktywnie handlować i szukać zarobku.
Nie wszystko tanieje
Słowa Zenona Komara z lat 90. przypominają, że nawet na najbardziej dramatycznej sesji nie zdarza się, aby traciło 100 proc. notowanych spółek. Zawsze znajdą się branże lub pojedyncze firmy, które pójdą w górę wbrew trendowi spadkowemu. Powodów może być mnóstwo. W takich przypadkach gracze starają się przynajmniej odnaleźć w branży/spółce, na którą decydują się postawić swoje pieniądze, coś, co daje im podstawy do założenia, że nie tylko wyjdzie ona obronną ręką z kryzysu, lecz także może zarobić więcej niż kiedykolwiek. I takich przykładów mamy mnóstwo na giełdach w czasach koronawirusa: wzięciem cieszą się spółki, które w swoim profilu działalności mają np. produkcję i obrót środkami ochronnymi potrzebnymi w czasie pandemii.
Gracze poszukują takich firm i można nawet zaryzykować stwierdzenie, że działają stadnie. Stąd ogromne wzrosty notowań, czasem po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt procent na sesję. Akcje takich „bestsellerów” są często kupowane impulsywnie jak batoniki przy kasie w supermarkecie: wystarczy, że ich nazwa ma w sobie coś z „hygiene” albo „care”. I raczej nie ma się co łudzić, że gracze fundamentalnie kalkulują, ile mogą otrzymać w przyszłości dywidendy albo jaka będzie wartość akcji np. za 12 miesięcy. Bo wiedzą, że ich dotychczasowe motywacje inwestycyjne – dobrze sprawdzające się w „spokojnych czasach” – na „niespokojne” się po prostu nie nadają. Tutaj rządzą czysta spekulacja i łut szczęścia. Charakterystyczna jest ogromna zmienność notowań takich spółek wybrańców, bo wielu inwestorów stara się szybko zrealizować zyski, skoro kurs jeździ jak winda w drapaczu chmur. Na tym samym rozedrganym kursie da się nieźle zarobić, starając się uchwycić „dołki” i „górki”.
Zmienność paliwem spekulacji
Przez długie lata marazmu na warszawskiej giełdzie od zawodowych inwestorów można było usłyszeć, że tak naprawdę sprawa bessy czy hossy jest drugorzędna dla inwestowania. Pierwszorzędna jest zmienność. Teraz można by powiedzieć sarkastycznie: „Chcieliście zmienności, to ją macie!”.
W powszechnym wyobrażeniu na giełdzie zarabia się, gdy ceny akcji i indeksy idą w górę, czyli mamy hossę – jak w latach 2003–2007. Jednak w praktyce istnieje wiele instrumentów i strategii, które dają szansę na osiąganie zysków także wtedy, gdy na parkiecie notowania lecą w dół. Nie bez powodu ukuto kiedyś słynne giełdowe powiedzenie: „Kupuj, gdy leje się krew”. Można je stosować, np. starając się uchwycić dołek notowań, co w praktyce sprowadza się głównie do zwykłego łutu szczęścia. A szczęście może się odwrócić także od znanych graczy, nawet pokroju największego prywatnego inwestora Warrena Buffetta, który kupił potężny pakiet akcji banku inwestycyjnego Goldman Sachs po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Wkrótce z bólem musiał przyznać swoim akcjonariuszom, że się pomylił, czyli kupił za wcześnie, bo akcje banku potem nadal taniały. A wydawałoby się, że błąd gracza tego formatu jest nieprawdopodobny. Tym bardziej, że równolegle bank dostał potężną pożyczkę federalną i widmo jego upadku się oddaliło.
Inwestowanie na giełdach przy bardzo mocnych spadkach określa się mianem „łapania spadającego noża”. Jeśli akurat ktoś szczęśliwie złapie nóż (kupi w dołku), to jest wygranym. Ale jeśli nóż przeleci mu przez dłoń (ceny nadal spadają), to może się fatalnie poranić (straci zainwestowany kapitał). Mimo to chętnych do łapania spadającego noża nie brakuje, szczególnie w momentach, gdy indeksy lecą po 10 proc. w dół, a przecena spółek na jednej sesji idzie w dziesiątki procent. Spekulacja w takich warunkach jest ogromnym ryzykiem, ale może przynieść proporcjonalnie wysokie zyski.
Graczy, dla których ogromna zmienność notowań jest wręcz darem, określa się mianem „day-traderów”. Handlują na okrągło akcjami, usiłując zarobić jak najwięcej na wahaniach kursów. Nie ma dla nich znaczenia, czy spółka produkuje gwoździe, maseczki ochronne, czy prowadzi sieć restauracji; nazywa się X, Y czy Z. Liczy się tylko szansa, by kupić tanio i sprzedać drożej, a potem przesiąść się błyskawicznie na inną spółkę i spróbować tego samego manewru. Day-traderzy przez lata czekają na takie okazje do zarobku, jakie teraz pojawiły się na giełdach. Jedynym kosztem, który ponoszą, są prowizje od transakcji, ale te na świecie mocno poszły w dół. Akceptują ryzyko, że mogą także ponieść bolesne straty.
Zlatują się sępy
Ryzykanci niekoniecznie muszą kalkulować, że uda im się kupić „w dołku” i w ten sposób zarobić. Mogą przyjąć strategię, która na pierwszy rzut oka jest obrazoburcza: im gorzej, tym lepiej. Stosują ją gracze zarabiający na spadkach przy wykorzystaniu tzw. krótkiej sprzedaży (ang. short selling). Po narzędzie to sięga inwestor, który spodziewając się przeceny akcji, obligacji lub spadków indeksów, obstawia taki scenariusz i ryzykuje swoje pieniądze w zakładzie. Short selling – w uproszczeniu – polega na tym, że pożycza się akcje od innych graczy, sprzedaje je na giełdzie, czeka się, aż potanieją, potem odkupuje za część wcześniejszej wartości, oddaje akcje i zostawia sobie na koncie różnicę między ceną sprzedaży pożyczonych papierów a ceną odkupienia ich w celu zwrotu. To piekielnie skuteczny instrument do zarabiania na spadkach. I jak żaden inny w ostatnich dekadach był pod ostrzałem krytyki jako nieetyczny albo wręcz służący do pogrążania notowań firm. Bo oznacza obstawienie scenariusza, że spółka „pójdzie do piachu”, a im większa przecena, tym większy zarobek na tym.
Do dziś nie ustają spekulacje, na ile short selling przyczynił się do krachu na nowojorskiej giełdzie podczas kryzysu finansowego w 2008 r. i czy dramatyczna przecena wielkich banków nie została wówczas spowodowana tym, że sępie spekulacyjne fundusze (vulture funds) postawiły ogromne pieniądze na ich bankructwo. Dlatego jak bumerang wraca przy okazji każdego giełdowego wstrząsu dyskusja o zakazie lub ograniczeniu short sellingu. Podejmowane są czasem lokalne próby – z różnym skutkiem. Zawsze znajdzie się jednak rynek lub platforma obrotu, która umożliwi zawieranie takich transakcji, więc trudno sobie wyobrazić ich globalne wyeliminowanie. A co jeśli gracz postawi na short selling i rynek „odjedzie” w drugą stronę? Wówczas traci, bo będzie musiał odkupić akcje po wyższych cenach, aby je oddać. Takim scenariuszem byłoby szybkie opanowanie koronawirusa i otrząśnięcie się gospodarki z jego skutków.
Przez długie lata marazmu na warszawskiej giełdzie od zawodowych inwestorów można było usłyszeć, że tak naprawdę sprawa bessy czy hossy jest drugorzędna dla inwestowania. Pierwszorzędna jest zmienność. Teraz można by powiedzieć sarkastycznie: „Chcieliście zmienności, to ją macie!”