Gdy Adam Glapiński został w czerwcu 2016 r. prezesem Narodowego Banku Polskiego, polska gospodarka nie była w najlepszym położeniu. Panowała deflacja, a ceny spadały osiemnasty miesiąc z rzędu. Wzrost gospodarczy zaś dostał zadyszki – w drugim półroczu jego dynamika spadła poniżej 3 proc.
Nowy prezes, obejmując jednocześnie przewodnictwo „świeżej” Rady Polityki Pieniężnej, miał na dzień dobry nie lada wyzwania. Walka z deflacją jest znacznie trudniejsza niż z inflacją. Długotrwałe spadki cen mogą pogłębiać różne recesyjne zjawiska w gospodarce. W czerwcu 2016 r. wyglądało to tak, jakby polska gospodarka miała problem z popytem i stała u progu stagnacji. Nic więc dziwnego, że na bank centralny zaczęto wywierać presję: obniżcie jeszcze stopy procentowe, niech koszt kredytu spadnie, będzie więcej pieniędzy w firmach, które zaczną dzięki temu inwestować. I ruszymy z miejsca.
Nowy szef NBP, a wraz z nim większość w RPP, wywiesili jednak na sztandarze hasło „nic nie trzeba robić”. Sedno ówczesnej komunikacji z rynkiem sprowadzało się do tego, że spadki cen wynikają z czynników od rady niezależnych. Wtedy były to dołujące ceny surowców na światowych rynkach. RPP uważała, że obniżki stóp raczej nie wsparłyby kulejących inwestycji, bo chociaż te spadają, to głównie dlatego, że kończy się perspektywa finansowa UE. Firmy zaś nie inwestują nie dlatego, że kredyt jest trudno dostępny czy zbyt drogi, powody są inne. Gospodarka zaś lada moment przyspieszy, napędzana pieniędzmi z 500 plus i podwyżkami płac. Tych drugich trzeba się spodziewać, bo na rynku pracy jest duże zapotrzebowanie na pracowników.
Zachowanie RPP sprzed trzech i pół roku było zaczynem strategii realizowanej przez nią do tej pory. Rada nie wychyla się, zachowuje bierność, zdając się na cykl gospodarczy. Okręt dowodzony przez Adama Glapińskiego zwinął żagle i wszedł w dryf; kalkuluje, że do portu zawinie, płynąc z prądem. Port zdawał się być dość blisko, na co wskazywały mapy – kolejne projekcje inflacyjne NBP pokazywały, że wzrost przyspieszy, a inflacja znajdzie się w końcu na poziomie, na którym bankowi centralnemu zależy.
Problem w tym, że to, co zadziałało na spokojnych wodach, niekoniecznie zda egzamin teraz, gdy na morzu cen zerwał się wiatr. Najpierw wybuch epidemii afrykańskiego pomoru świń w Chinach doprowadził do gwałtownego wzrostu cen mięsa. Potem susza w kraju wywołała wzrost cen warzyw. Silnym podmuchem była też podwyżka opłat za wywóz śmieci i dwucyfrowe wzrosty cen energii. Niemal dokładnie cztery lata po objęciu funkcji przez większość członków RPP nie ma już śladu po ówczesnej deflacji, ale mamy tempo wzrostu cen nienotowane od lat. Stało się jasne, że czasy spokojnego dryfowania się skończyły. Jaką propozycję ma RPP? Hasło „nic nie trzeba robić” dość gładko zmieniło się na „nic się nie da zrobić”.
Argumenty, jakich dziś używają prezes NBP i część RPP, są jak lustrzane odbicie tych sprzed trzech i pół roku. Przecież nie da się stopami procentowymi wpłynąć na pogodę, przebieg choroby czy decyzje urzędników. Wtedy gospodarka miała przyspieszyć napędzana konsumpcją, więc nie było sensu przejmować się historycznie niskimi oczekiwaniami inflacyjnymi. Dziś gospodarka ma wyhamować, więc nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi do największych od lat oczekiwań inflacyjnych.
Strategia na przeczekanie może była i słuszna w 2016 r. Dzisiaj jest bardzo ryzykowna. Decydenci w polityce pieniężnej są w trudnej sytuacji. Mogą czekać, aż inflacja spadnie, zgodnie z przebiegiem cyklu. Jeśli się uda – będą mogli przypiąć sobie medal nieomylnych. W istocie jednak znajdą się na prostej drodze do udowodnienia, że ich rola w polityce gospodarczej się zmarginalizowała. Gospodarka sama sobie radzi z deflacją, sama też miałaby się uporać z inflacją, bez jakiejkolwiek ingerencji instytucji odpowiedzialnej za dbanie o wartość pieniądza. Jeśli się jednak nie uda, a spadek inflacji do celu NBP nie będzie tak szybki, jak się teraz sądzi, to będzie oznaczało dużą pomyłkę w diagnozie. Nie jest jeszcze za późno, by jej uniknąć. Trzeba nieco zmienić podejście, tym bardziej że każdy tydzień dostarcza ku temu powodów.
Ignorowanie inflacji nie jest dobrym pomysłem ze względu na silnie negatywny społeczny odbiór tego zjawiska. Już stała się jednym z punktów prezydenckiej kampanii wyborczej. Pękające łańcuchy dostaw w wyniku epidemii koronawirusa będą wpływały na podaż, a to z kolei na ceny. W kraju trwa susza, która jest dodatkowym czynnikiem ryzyka. To wszystko sprawia, że RPP mogłaby się jeszcze przydać. Na podwyżki stóp procentowych jest za późno, bo gospodarka zaczęła zwalniać. Ale nad komunikacją z rynkiem można jednak popracować. Na razie rada nadal stwarza wrażenie, że płynięcie z prądem jest jej jedynym pomysłem. Przy 4,4-proc. inflacji stwierdzenie, że bardziej prawdopodobne są obniżki stóp niż ich podwyżki (co jasno powiedział prezes NBP po posiedzeniu RPP na początku lutego), jest jak zachowanie strażaka, który krzyczy do gapiów: „Tu nie ma nic do oglądania”, gdy za jego plecami pożar zajmuje już dach. Taki komunikat ma zapewne pokazać, że wzrost inflacji jest przejściowy, a większym problemem jest gospodarcze spowolnienie. Ale w sytuacji, gdy skokowy wzrost cen nie schodzi z pierwszych stron gazet, wygląda jak zbyt nonszalanckie traktowanie obowiązku, który ma się do wypełnienia.