Thomas Piketty być może był kiedyś interesującym ekonomistą. Dzisiaj już nie obchodzą go fakty. Ma za to wizję: chce wywłaszczenia.
Magazyn DGP 31.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
Jeśli nie czytujecie niszowych lewicowych portali, to zapewne nie słyszeliście do tej pory o „socjalizmie partycypacyjnym”. Ale już w marcu mainstreamowe media na całym świecie zaczną analizować jego znaczenie i zastanawiać się, czy znaleziono alternatywę dla drapieżnego neoliberalizmu i lekarstwo na toczącego społeczeństwa raka nierówności. Wtedy bowiem ukaże się najnowsza książka Thomasa Piketty’ego „Kapitał i ideologia” (nakładem wydawnictwa Harvard University Press). Autor proponuje w niej przekształcenie kapitalizmu w socjalizm partycypacyjny właśnie.
Co prawda książka we Francji wyszła już we wrześniu 2019 r., ale językiem współczesnej nauki jest angielski. To bomba z opóźnionym zapłonem. „Jest szansa, że ta książka stanie się Nowym Testamentem europejskiej lewicy” – twierdzi norweski politolog Torbjørn Knutsen, jeden z pierwszych recenzentów publikacji. „Zmieni ona sposób, w jaki naukowcy patrzą na politykę w demokracjach” – przewiduje z kolei serbski ekonomista Branko Milanović. „Ostatnia publikacja Piketty’ego, «Kapitał w XXI wieku», przykuła uwagę świata do problemu rosnących nierówności. W najnowszej książce autor proponuje jego rozwiązanie. W skrócie: wywłaszczenie” – podsumowuje Rosjanin Leon Bershidsky, komentator serwisu Bloomberg.com.
Piketty w swoim opasłym tomiszczu (ponad 1,2 tys. stron) formułuje śmiałe recepty na problem, którego istnienia (w rzekomo potężnej skali) jednak nie udowodnił. Gorzej! Gdy inni ekonomiści podważają jego fundamentalne tezy, wytykając np. błędy w metodologii, ten albo ignoruje ich krytykę, albo zdawkowo zbywa. Słowem, Thomas Piketty nie zachowuje się już jak naukowiec. To nowy ideolog skrajnej lewicy gospodarczej. Europejski Paul Krugman. A kto – poza partyjniakami – lubi czytywać ideologów?

Wątpliwa relacja

W porządku. Trochę przesadziłem. Paul Krugman ma na swoim koncie więcej wartościowych publikacji niż Piketty, by wymienić choćby eseje z książki „Pop Internationalism”, w których tłumaczy arkana handlu międzynarodowego. Były czasy, kiedy Krugman pozostawał rzetelnym naukowcem (w końcu dostał za coś tę Nagrodę Nobla).
Natomiast co do uczciwości intelektualnej najbardziej dotąd znanej publikacji Piketty’ego „Kapitał w XXI wieku” (ukazała się w 2013 r.) można mieć zastrzeżenia, choć zaraz po jej wydaniu nie były one wcale oczywiste. Nawet ekonomiści niechętni jego wnioskom doceniali ogrom pracy, którą francuz włożył w zgromadzenie i analizę danych statystycznych. Udostępnił je też do wglądu, co uznano za wzór intelektualnej przejrzystości. Oto poważany ekonomista głównego nurtu rzetelnie udowadnia, że niektóre tezy lewicy mają sens!
Tak się przynajmniej wydawało ekonomistom, dopóki sami nie zaczęli tych danych analizować. Pierwszą falę krytyki podsumowałem w 2016 r. w artykule „Gaśnie gwiazda Piketty’ego” (DGP 165/2016). Francuzowi zarzucano niezrozumienie znaczenia procesu produkcji. George Riesman z Uniwersytetu Pepperdine twierdził np., że Piketty ma hopla na punkcie redystrybucji dochodu, ale za bardzo nie rozumie, jak się go wytwarza. Niektórzy, jak Martin Feldstein z Uniwersytetu Harvarda czy Deirdre McCloskey z Uniwersytetu Illinois, zwracali z kolei uwagę, że nieprawidłowo definiuje samo pojęcie kapitału. Jeśli pomijać oszczędności emerytalne, jak robi to Piketty, świadczenia socjalne oraz lepsze i szerzej dostępne dobra publiczne, nierówności faktycznie mogą wydać się olbrzymie. Ale dlaczego mielibyśmy to robić? Nie ma do tego powodu.
Carlos Góes z Międzynarodowego Funduszu Walutowego uderzył natomiast w samo serce rozumowania Piketty’ego: w relację pomiędzy stopą zwrotu osiąganą z kapitału (lokat, akcji czy dywidend) a wzrostem gospodarczym (PKB). Francuski ekonomista przekonuje, że zwrot z kapitału (r) jest w miarę stały i średnio wyższy niż tempo wzrostu PKB. Udział dochodów z kapitału w PKB rośnie kosztem dochodów z pracy, a jako że dochody z kapitału (nie każdy go posiada) są w społeczeństwie rozłożone bardziej nierównomiernie niż dochody z pracy (bo pracować może każdy), następuje nadmierna akumulacja bogactwa i rosną nierówności dochodowe. W efekcie światem rządzą rentierzy odcinający kupony od uprzywilejowania, a reszta pogrąża się w beznadziejnej stagnacji.
Obserwacją, że „r > g”, niektórzy ekscytowali się równie mocno, co równaniem „E=mc2.” Góes jednak pokazał, że ostatnia część rozumowania Piketty’ego jest fałszywa. Nawet jeśli stosunek r do g rośnie, nie zwiększa to udziału kapitału w dochodzie oraz nierówności. Było tak w co trzecim z 19 przebadanych przez analityka MFW państw. Góes tłumaczy, że szoki związane ze wzrostem znaczenia kapitału mogą być amortyzowane np. przez zmiany w stopie oszczędności, która spada w okresach wolniejszego wzrostu PKB.
Krytyka, którą zebrał Piketty cztery lata temu, wcale go nie obeszła. Świata zresztą też nie. Przetłumaczony na 45 języków i sprzedany w ponad 3 mln egzemplarzy „Kapitał w XXI wieku” dał początek nowej, potężnej narracji na temat rosnących nierówności jako społecznie destrukcyjnej cechy neoliberalnego kapitalizmu. A narracje, jak słusznie twierdzi Robert Schiller, ekonomista behawioralny z Uniwersytetu Yale, mają moc kreowania rzeczywistości, którą trudno rozbroić za pomocą kontrofensywy w postaci kilku artykułów naukowych. Piketty stał się ulubieńcem salonów, na którego po prostu trzeba się powołać, gdy mowa o kapitalizmie. Dlatego chociaż wieszczyłem z nadzieją, że gwiazda Francuza zgaśnie, to ona wciąż świeci. Tyle że dzisiaj nie jest to już gwiazda na ekonomicznym nieboskłonie, a na pewno nie aż tak jasna.

Złudzenia nierówności

Liczba prac ekonomicznych krytycznych wobec Piketty’ego narasta i są to publikacje coraz mocniej podważające relację r do g. Do tego stopnia, że nawet wiarygodny i prestiżowy magazyn „The Economist” wydał w 2019 r. cały numer poświęcony temu zjawisku, tytułując go „Złudzenia nierówności”. Przywołuje się w nim m.in. badania negujące jedną z głównych tez Piketty’ego et consortes, że realne dochody gospodarstw domowych i pensje w USA stoją w miejscu od lat 70. XX w. „Szacunki wzrostu w latach 1979–2014 wahają się od 8 do 51 proc. Ludzie w zależności od swojego skrzywienia ideowego wybierają te wyliczenia, które bardziej im pasują. Duże zróżnicowanie bierze się np. z różnego traktowania inflacji albo transferów rządowych, ale te najniższe szacunki są mało wiarygodne. Jeśli uważasz, że dochód się skurczył, musisz także uważać, że cztery dekady innowacji w dobrach i usługach – od telefonów komórkowych po streaming wideo i leki obniżające poziom cholesterolu – nie poprawiły warunków życia ludzi o średnich zarobkach” – piszą autorzy „The Economist”.
Numer ukazał się w końcówce zeszłego roku, gdy mało kto jeszcze słyszał o Paulu Schmelzingu, który kończył doktorat na wydziale historycznym Uniwersytetu Harvarda. Doktorat z historii? Co za nuda… Schmelzing pracował w ciszy nie dlatego, że zajmował się materią nudną, lecz dlatego, że zajmował się materią wymagającą koronkowej roboty statystycznej i anielskiej cierpliwości. Gromadził i analizował dane, które w końcu pozwoliły mu porównać globalne stopy procentowe i stopy wzrostu PKB w latach 1311–2018. To nie chochlik redakcyjny. Ten młody badacz (dzisiaj związany także z Bankiem Anglii) naprawdę zajął się okresem obejmującym osiem stuleci. Wyniki swoich dochodzeń opublikował w styczniu tego roku. Na zwolenników naczelnej tezy Piketty’ego powinny one zadziałać jak zimny prysznic. Francuz przyjmował, że zwrot z kapitału jest stały, Schmelzing pokazał, że spada. Okazało się, że od średniowiecza realne stopy procentowe obniżały się o ok. 0,006–0,016 pkt proc. rocznie. Spadek z 10 proc. w XV w. do 0,4 proc. w 2018 r. sugeruje istnienie w gospodarce sił zapobiegających stabilnej koncentracji kapitału. „Realne stopy zwrotu z kapitału wkrótce znajdą się na stałe poniżej zera” – prognozuje Schmelzing. – To by oznaczało, że zwrot z kapitału był dotąd większy niż z pracy, ale różnica jest coraz mniejsza, a wkrótce ich stosunek może się odwrócić. Jeżeli tak, to kapitalizm w długim okresie zmierza raczej w stronę coraz większego egalitaryzmu niż koncentracji bogactwa – komentuje badania Schmelzinga Rafał Trzeciakowski, ekonomista z Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Zaledwie miesiąc przed ich publikacją ukazała się praca Geralda Autena i Davida Splintera „Income Inequality in the United States” (Nierówności dochodowe w USA), która również stawia pod znakiem zapytania rzetelność Francuza. Zauważają oni, że Piketty i Emmanuel Saez (współautor jego niektórych prac) w szacowaniu majątku najbogatszych nie biorą w wystarczająco zniuansowany sposób pod uwagę zmian w bazie podatkowej, procesów społecznych (np. spadku liczby małżeństw) i problemu ukrytego dochodu. Ekonomiści twierdzą np., że w USA między latami 1962 a 2015 udział górnego jednego procenta w dochodzie wzrósł z 9 do 20 proc. Jednak – jak zauważają Auten i Splinter – zmiana ta przypada głównie na okres po reformie podatkowej z 1986 r., która istotnie wpłynęła na wysokość ujawnianego dochodu, a więc na wielkość bazy podatkowej (zwiększyła ją). Bogaci po 1986 r. wykazywali dochody, które istniały już wcześniej, ale statystyki ich nie widziały. Wyliczenia Autena i Splintera dla okresu 1979–2014 r. są prawie trzykrotnie niższe niż wyliczenia Piketty’ego i Saeza (wzrost udziału w dochodzie 1 proc. o 3,2 proc. versus wzrost o 9 proc.).
Dlaczego jednak mielibyśmy się przejmować danymi z USA? To proste. To właśnie tam wzrosty nierówności w ostatnich dekadach miały być największe. Poza przypadkiem Stanów Zjednoczonych nie tak łatwo udowodnić, że 1 proc. najbogatszych oderwał się od reszty. Jak pisze „The Economist”, w Wielkiej Brytanii udział 1 proc. w dochodzie nie jest wyższy niż w połowie lat 90. XX w. „Po ponownym przeanalizowaniu danych, okazuje się, że również w USA udział w dochodzie 1 proc. nie zmienił się znacznie i to od lat 60. XX w.” – czytamy w magazynie.
Może więc nierówności nie rosły na tyle szybko, by się tym przejmować? Piketty nigdy na serio nie rozważył takiej ewentualności. Przywiązał się do tezy przeciwnej i się jej trzyma. Co ciekawe, nawet badacze, którzy mogliby stać po stronie Piketty’ego, bo nie negują ekonomicznego znaczenia nierówności, dostrzegają ułomności jego metod. Zmarły w zeszłym roku Richard Sutch, ekonomista z Uniwersytetu Kaliforniejskiego w Riverside, w artykule z 2017 r. „The One Percent across Two Centuries” (Jeden procent na tle dwóch wieków), stwierdza, że na danych Piketty’ego z lat 1870–1970 „nie można polegać”. Jednym z powodów jest to, że często stosuje niewyjaśnione (wręcz arbitralne) zabiegi statystyczne, np. łączenie danych z różnych, nie do końca spójnych źródeł, żeby uzyskać „uładzone” wykresy. Sutch zaznacza, że nie chce kwestionować uczciwości badawczej Francuza, ale samo wyartykułowanie tej uwagi wprost wskazuje, że coś może być na rzeczy. Jeszcze mniej życzliwi byli badacze Phillip Magness i Robert Murphy – w jednej z prac zarzucili Piketty’emu „wszechobecne błędy merytoryczne, opaczne wybory metodologiczne i wybiórcze podejście do danych, żeby konstruować pożądane wzory”.
Teraz czas na przeprosiny. Wybaczcie dość techniczny charakter tego tekstu. Nie jest to lekka lektura – wiem. Chcę jednak pokazać, że zarzuty wobec Piketty’ego i całego dyskursu, w którym nierówności wynosi się do rangi najważniejszego problemu świata, to żadne prawicowe ideolo, ale poważne, merytoryczne zastrzeżenia cenionych badaczy, które dotąd nie zostały odparte. Och, pardon! Piketty w swojej najnowszej książce – tej, której ma się stać nową biblią – przekonuje, że to jednak ideolo.

Własność przejściowa

Zdaniem francuskiego ekonomisty nierówności nie są koniecznym elementem systemu gospodarczego, lecz wyborem politycznym. Moglibyśmy mieć to, co mamy – czyli bogactwo, nowe technologie, globalizację – bez nich. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, a więc uważa dysproporcje dochodowe za konieczne i dostrzega ich pozytywy, to uprawia zwykłą ideologię, która ma wprawić w dobre samopoczucie bogatych. Ale nie uprawia nauki. Co z tezą, że gospodarczy przypływ podnosi wszystkie łodzie? Że własność prywatna i jej twarda obrona są niezbędne dla dobrze prosperującego społeczeństwa? Że jeśli jesteś bogaty, to – o ile nie kradniesz i nie oszukujesz – zasługujesz na swój majątek? To wszystko bzdury, co – zauważa Piketty – zwykli ludzie czują podskórnie, wspierając silną redystrybucję. Państwo dobrobytu nie rozrosło się bez przyczyny. To reakcja na ułomności neoliberalnego porządku.
Mimo to wybory w ważnych państwach świata wygrywa prawica i „populiści”. Dlaczego? Zdaniem Piketty’ego lewica zaniedbała zwykłych ludzi, stała się elitarna i straciła z oczu swoją reformatorską misję. Zniknął jej powab. Żeby go odzyskać, trzeba wrócić do korzeni, którymi są radykalne idee. Własność prywatną trzeba odczarować – nie jest święta. Można ją przeformułować tak, aby to, w jakim stopniu z niej korzystamy, zależało od naszej pozycji na drabinie dochodowej i majątkowej. Komunizm jest zły, ale kapitalizm, w którym wszystko jest prywatyzowane, także. Co więc zrobić? Wzmocnić pracowników, dając im połowę miejsc w zarządach dużych firm, a siłę głosu udziałowców posiadających więcej niż 10 proc. akcji ograniczyć.
Kolejna rzecz to podatki – majątkowy, spadkowy i dochodowy – których pobór powinien mieścić się na poziomie 45 proc. PKB. Z podatków dochodowych państwo finansowałoby prezent dawany każdemu obywatelowi w jego 25. urodziny: 60 proc. średniego majątku (w krajach rozwiniętych to mniej więcej 130 tys. dol.). Podatek dochodowy dla najbogatszych wynosiłby 90 proc., ale nawet osoby zarabiające dwukrotność średniej pensji płaciłyby 40 proc., pięciokrotność – 50 proc., dziesięciokrotność – 60 proc. itd. Niewiele, bo 10 proc., płaciłyby tylko osoby zarabiające połowę średniej. W ten sposób według Piketty’ego lewica może kupić głosy milionów.
Recenzujący „Kapitał i ideologię” ekonomista Jean Pisani-Ferry twierdzi, że reforma Piketty’ego przekształci własność z czegoś stałego w coś tymczasowego i płynnego. To będzie „koniec własności takiej, jaką znamy” i początek socjalizmu partycypacyjnego, jakiego nie znamy. Pisani-Ferry nie jest libertarianinem i idea socjalnej reformy nie odrzuca go sama z siebie, ale pomysły francuskiego ekonomisty nazywa utopijnymi. „Piketty lekceważy konsekwencje, jakie przyniosłaby ich realizacja. Nie zadaje sobie trudu, by rozważyć, co by się stało ze stopą oszczędności, inwestycjami czy innowacjami. Używa słowa «kapitał» w tytułach swoich książek, ale nie poświęca uwagi produkcji; kapitał to dla niego niewiele więcej niż po prostu bogactwo” – pisze nie bez racji ekonomista.
A co, jeśli wprowadzenie głębokich reform podatkowych à la Piketty, np. tylko we Francji, wymusiłoby emigrację podatkową do innych, mniej postępowych krajów, jak Polska, albo do rajów podatkowych? Na to ekonomista akurat nie ma lekarstwa. Federalizm, potężna ogólnoeuropejska władza (oczywiście demokratyczna!), miałaby uszczelnić system finansowy i wyeliminować konkurencję podatkową. Przed Pikettym nie powinno być ucieczki – tak jak nie było ucieczki przed władzą w Rosji Radzieckiej. I używam tego porównania nie bez kozery.

Wyrozumienie dla bolszewików

Mimo deklarowanej niechęci do komunizmu Piketty jest wobec tego systemu bardzo wyrozumiały. W pozbawieniu Rosjan własności prywatnej i wsadzaniu do więzeń kułaków dopatruje się „pewnej logiki”. Chodziło o to, że władze ZSRR po prostu nie wiedziały, na ile własności prywatnej można by pozwolić, jeśli już pozwolić na jakąkolwiek. Zapobiegawczo nie zezwoliły więc na żadną. „Mogę pomyśleć o mniej naiwnym wytłumaczeniu podejścia Sowietów do sektora prywatnego” – pisze na blogu MarginalRevolution.com Tyler Cowen, ekonomista z George Mason University. Część książki poświęconą ZSRR Cowen nazywa „urojeniem”. „W ujęciu Piketty’ego, gdyby tylko Sowieci podjęli kilka lepszych decyzji, dzisiaj Rosja byłaby jak Norwegia. Można sądzić, że nierówności są dziś groźniejsze niż oczekiwano, ale nie powinno to nas skłaniać do zmiany poglądów na temat ZSRR, którego negatywna ocena ma dobre naukowe podstawy. Książka Piketty’ego jest przesiąknięta brakiem zaufania do bogactwa, którego autor nie wykazuje w stosunku do władzy” – tłumaczy Cowen.
Absurdalność propozycji Piketty’ego wcale nie sprawia, że będzie mniej popularny. Na tym polega czar każdej utopii: na braku realizmu kamuflowanego przez budzącą emocje wizję. Ponadto, biorąc pod uwagę zbliżające się wybory w USA, w których z ramienia Partii Demokratycznej może wystartować prawdziwy socjalista, poglądy Piketty’ego będą dodatkowo zyskiwać na popularności. Jest się czego bać.
Francuski ekonomista chce być ideologiem. To na politycznym nieboskłonie świeci jego gwiazda. A gdybyście i wy dali mu się uwieść, przekonać, że tylko skrajna progresja podatkowa i redystrybucja uczynią świat bardziej sprawiedliwym i lepiej prosperującym, zważcie na jeden fakt. Jednym z pierwszych wyników wyrzucanych przez przeglądarkę Google po wpisaniu frazy „socjalizm partycypacyjny” jest praca „Venezuela's Participatory Socialism” (Socjalizm partycypacyjny w Wenezueli). Jej autorzy – Roger Burbach i Camila Piñeiro – zaczynają od entuzjastycznego stwierdzenia, że „budowa wenezuelskiego socjalizmu XXI w. to unikalny eksperyment w dziejach”. Unikalny, bo oparty na rozwiązaniach, w których obywatelska „partycypacja” w gospodarce jest stawiana na piedestale. Praca została opublikowana w 2007 r. Dzisiaj już znamy wyniki tego eksperymentu. Wcale nie okazał się unikalny. Skończył się, jak każdy socjalizm – klapą.