Plan budżetu bez deficytu zachęca do zakupów papierów emitowanych przez polski rząd. Bo skoro ich podaż będzie mała, to wzrost cen wydaje się niemal pewny.
Nie maleje apetyt na polski dług skarbowy, a wieść o tym, że rząd zamierza zbilansować w przyszłym roku państwową kasę, dodatkowo go wzmaga. W piątek rentowność dla obligacji 10-letnich wynosiła 1,85 proc., w przypadku pięciolatek było to 1,7 proc., a papierów dwuletnich 1,57 proc. To jedne z najniższych poziomów w historii.
Żeby zrozumieć, co się stało, trzeba najpierw odpowiedzieć na kilka pytań. Pierwsze: czym jest rentowność obligacji? W największym skrócie to relacja kwoty, którą trzeba za obligację zapłacić, do zysku z odsetek od niej. Flagowe obligacje emitowane przez polski rząd mają oprocentowanie stałe, ustalone z góry, więc każdy wzrost ceny oznacza spadek rentowności. W przypadku papierów 10-letnich, które chętnie kupują inwestorzy zagraniczni, rekordowo niską rentowność mieliśmy w połowie sierpnia, wyniosła ona 1,73 proc. Potem ceny nieco spadały, by ponownie wzrosnąć w dzień przyjęcia przez rząd bud żetu bez deficytu. Dało to wówczas rentowność na poziomie 1,76 proc.
Pytanie drugie: skąd ten wzrost zainteresowania polskim długiem, dodatkowo wzmocniony po publikacji bezdeficytowego budżetu? Piotr Bielski, ekonomista Banku Santander, tłumaczy, że działa tutaj klasyczne prawo popytu i podaży. – Brak deficytu w budżecie centralnym oznacza, że rząd będzie miał niewielkie potrzeby pożyczkowe. Na tyle małe, że bez problemu znajdzie chętnych na nowe obligacje i być może nie będzie musiał szukać daleko, biorąc pod uwagę, ile rocznie emisji kupują polskie banki – mówi ekonomista. Dużo mniejsza podaż przy utrzymującym się wysokim popycie oznacza wzrost cen. Inwestorzy to prawo znają i już teraz robią zakupy, żeby zainkasować większy zysk. Przyszłoroczne potrzeby pożyczkowe będą rzeczywiście niewielkie. Potrzeby netto – czyli konieczność sfinansowania wydatków, które nie mają pokrycia w dochodach i nie wiążą się z obsługą starego długu – zgodnie z projektem budżetu w 2020 r. wyniosą prawie 19,4 mld zł.
Pytanie trzecie: dlaczego w ogóle mówimy o jakieś podaży obligacji, skoro bud żet nie będzie miał deficytu, który trzeba by nimi sfinansować? Odpowiedź jest w innych pozycjach planu finansowego państwa. Dotyczy to przede wszystkim budżetu środków europejskich, w którym zaplanowano prawie 17-miliardową dziurę, dwa i pół raza większą niż w 2019 r. Co więcej, emisji nowych obligacji na rynku krajowym będzie więcej, niż wskazywałaby na to wielkość potrzeb. To dlatego, że rząd zamierza intensywnie oddłużać się za granicą. Saldo finansowania zagranicznego ma być ujemne, tzn., że rząd spłaci więcej starego długu, niż zaciągnie nowego. Dokładnie o 16,2 mld zł więcej. A saldo emisji długu krajowego ma być dodatnie i wynieść 35,5 mld zł. Innymi słowy MF zaciągnie o 35,5 mld zł więcej zobowiązań, sprzedając nowe obligacje, niż ich spłaci, wykupując stare.
Mimo tych niuansów podaż będzie na tyle mała, że raczej nie zaspokoi całego popytu. Jest on niemały, co zawdzięczamy m.in. wzrostowi napięcia między USA i Chinami oraz złym danym z niemieckiej gospodarki. – Mamy ogromny strach przed globalną recesją, co powoduje dużą awersję do ryzyka, a jej skutkiem jest odpływ kapitału na rynku długu. A ponieważ rentowności na tzw. rynkach bazowych są już bardzo niskie, to szukamy takich obligacji, które przy niewielkim ryzyku dają większy zwrot. Polskie obligacje spełniają te warunki – mówi Piotr Bielski.