Nie ustają kontrowersje wokół ubiegłotygodniowej decyzji rządu, by w projekcie ustawy antylichwiarskiej drastycznie ograniczyć prowizje pobierane od klientów przez firmy pożyczkowe. Dziś niezależne od okresu kredytowania mogą one wynosić maksymalnie 25 proc. wartości pożyczki.
Dodatkowo maksymalny pułap pozaodsetkowych rocznych kosztów kredytu to 30 proc. W projekcie przyjętym oryginalnie przez rząd znalazły się wartości 20 proc. i 25 proc. Przed tygodniem miała miejsce reasumpcja rządowej decyzji i ostatecznie limity mają wynosić 10 proc. (niezależne od okresu kredytowania) i 10 proc. (uzależnione od czasu trwania umowy).
Reakcja? „Nie likwidujmy branży pożyczek pozabankowych!” – apelują wspólnie trzy organizacje branżowe. Na pierwszym miejscu stawiają argument ryzyka „wykluczenia z rynku finansowego dużej części z grupy 3 mln osób obecnie obsługiwanych przez branżę”. Dalej mowa o „rozwoju szarej strefy pożyczek i podziemia lichwiarskiego”, „likwidacji legalnie działającego pozabankowego sektora kredytu konsumenckiego oraz sektora pośredników kredytowych kredytu konsumenckiego ze względu na nierentowność działalności”, „utracie miejsca pracy nawet przez ok. 40 tys. osób i tym samym wzroście kosztów dla państwa, związanych z utrzymaniem pracowników przez okres, w którym będą oni pozostawać bez pracy”, „osłabieniu konkurencji na rynku konsumenckich produktów finansowych, co negatywnie odbije się na oferowanych usługach”.
A co, jeśli w nowych limitach jest sporo sensu? Branża pożyczkowa nie kieruje swojej oferty do wszystkich. Typowymi klientami są ci, których z jakichś względów nie chcą banki. Zwykle przeszkodą jest to, że klient nie ma zdolności kredytowej. Całkowicie zrozumiała jest perspektywa przedsiębiorców, którzy od mniej pewnych klientów wymagają wyższych opłat. Mają one pokryć straty związane z tymi, którzy nie będą w stanie spłacić zadłużenia. Rzadziej pod uwagę brana jest perspektywa tych niezamożnych klientów, których opłaty mogą przekroczyć 50 proc. w skali roku. Nawet jeśli to „tylko” parędziesiąt złotych przy kilkusetzłotowej pożyczce – czy społecznie odpowiedzialne firmy (a przynajmniej liderzy branży często chwalą się działaniami w sferze CSR) uważają, że to uczciwa cena pożyczonych klientom pieniędzy?
Oczywiście trzeba mieć na uwadze to, że stopy procentowe są rekordowo niskie, a tutaj też obowiązuje limit. Obecnie wynosi on 10 proc. Trudno się jednak nie zgodzić z argumentem strony rządowej, że to odsetki powinny być głównym elementem kosztu pożyczki. W trzymilionowej rzeszy klientów firm pożyczkowych są różne grupy. Ci, których kusi dostępność – parę kliknięć i już za chwilę można wydać pożyczone pieniądze. Oni mogą nie wiedzieć, że odrobina wysiłku (i parę godzin, może parę dni więcej) pozwoliłaby im sporo zaoszczędzić. Są tacy, do których trafiają argumenty typu: „to tylko parę złotych za każde pożyczone X miesięcznie” – tych być może warto objąć przyspieszonym kursem z podstaw matematyki. Wreszcie są ci, którzy muszą się zadłużyć, żeby kupić chleb. To ich dotknie „wykluczenie z rynku finansowego”. I to za nimi krokodylimi łzami płacze branża pożyczkowa, podczas gdy ta grupa powinna raczej znaleźć się pod skrzydłami tak hojnego ostatnio państwa.
Mało kto wie, ale Polska jest – przynajmniej w Europie – wśród liderów, jeśli chodzi o zadłużenie na konsumpcję w relacji do produktu krajowego brutto. A mniej więcej 10 lat temu mieliśmy już problem z przekredytowaniem sporej grupy ludzi. Byłoby dobrze, gdyby udało się uniknąć powtórki. Byłaby ona bolesna zarówno dla tych, którzy dziś mogą skorzystać z dostępności pożyczek, a w przyszłości mieć problem ze spłatą, jak i dla tych, którzy tych pożyczek udzielają. Najwięksi w branży, czyli firmy o najgłębszych kieszeniach, z pewnością sobie poradzą ze wzrostem ryzyka w momencie spowolnienia oraz z nowymi limitami kosztów. Co do małych – a w branży pożyczkowej wprost roi się od firm z portfelami rzędu kilkuset tysięcy złotych – im szybciej znikną z rynku, tym lepiej. Również dla nich.