Inwestorzy z Wall Street przymykają oko na złe dane i tryskając optymizmem kupują akcje. Efektem są kolejne rekordy, a powrót indeksów do szczytu hossy z października 2007 r. wydaje się nieunikniony. O to, co dalej, będziemy martwić się później.

Po niezbyt udanym początku wtorkowej sesji w Nowym Jorku, indeksy jednak poszły w górę, pokonując kolejne rekordy. S&P500 rosnąc o 0,4 proc. dotarł do poziomu najwyższego od grudnia 2007 r. Do szczytu hossy z października 2007 r. brakuje już tylko 85 punktów, czyli niecałe 6 proc. Nawet jeśli nie chęć zysku, to czysta ciekawość obu stron rynku powinna doprowadzić do jego przetestowania. Fundamentalnych zagrożeń na tej drodze nie widać, przynajmniej w najbliższym czasie. Przesunięcie o kilka tygodni budżetowo-zadłużeniowej mordęgi między Demokratami a Republikanami daje rynkom niezbędny do kontynuacji zwyżki oddech.

Choć preferowany przeze mnie do tej pory scenariusz, zakładający słaby dla giełd pierwszy kwartał lub przynajmniej dwa pierwsze miesiące roku, nie legł jeszcze całkiem w gruzach, to wypada szykować się do jego modyfikacji. Na całkowitą rewizję leżących u jego podstaw założeń wydaje się jeszcze zbyt wcześnie. Scenariusz bazował na przekonaniu, że spowolnienie gospodarcze, czy wręcz recesja w sporej części świata, nie została jeszcze przez giełdy zdyskontowana oraz przypuszczeniu, że kolejne szczęśliwe odroczenie niezbędnych dla równoważenia budżetu i ograniczenia zadłużenia w USA, zostanie wykorzystane do realizacji zysków. Oba te czynniki mogą jeszcze zadziałać, choć z pewnym opóźnieniem.

Obecny optymizm zdaje się opierać na nadziei, że sytuacja w gospodarce zacznie się poprawiać w drugiej połowie roku. Jednak takie założenie nie ma wystarczająco mocnego uzasadnienia w postaci namacalnych symptomów, a większość prognoz mówi wręcz o stagnacji, która może trwać nawet do końca 2014 r.

Póki co zabawa trwa. Na Wall Street niemal bez przerw, w Europie z drobnymi zgrzytami, takimi jak wczorajsze spadki. Wielkiej krzywdy bykom nie zrobiły, ale w ciągu dnia było niezbyt przyjemnie. Martwi kiepska postawa giełdy we Frankfurcie. DAX znajduje się od początku roku w łagodnej tendencji spadkowej. Na naszym kontynencie zagrożeń nie widać, ale trochę niepokoju budzi prośba Portugalii o przesunięcie terminu spłaty pomocowej pożyczki, niedotrzymanie przez Hiszpanię założeń dotyczących ograniczenia deficytu budżetowego i zbliżające się wybory we Włoszech. Najwięcej zamieszania może jednak narobić brytyjskie stanowisko wobec obecności w Unii Europejskiej. Zapowiedź premiera Camerona przeprowadzenia referendum w tej kwestii brzmi groźnie. Cameron jest za pozostaniem we wspólnocie, Brytyjczycy raczej nie. Ta sprawa już dziś będzie miała wpływ na rynki, gdy Cameron przemówi do narodu (w tym przypadku raczej do narodów).

WIG20 idzie podobnym tropem jak DAX, choć z gorszym bilansem. Wciąż widoczna jest względna siła naszych małych i średnich firm. Na ocenę, czy to wciąż tylko efekt stycznia, czy jaskółka hossy, przyjdzie jeszcze poczekać. W każdym razie patrząc na niektóre spółki można żałować, że nie ma się ich akcji w portfelu.

Wyjaśniła się tajemnicza słabość akcji PKO, które w ostatnich dniach zniżkowały łącznie o ponad 3 proc. Wczoraj wieczorem okazało się, że Skarb Państwa i BGK rozpoczęły procedurę sprzedaży prawie 12 proc. pakietu posiadanych rzez siebie akcji banku. I jak tu nie wierzyć w insider trading?

Dziś informacji makroekonomicznych będzie niewiele. Sytuacja na giełdach azjatyckich zróżnicowana. Zmiany indeksów niewielki, za wyjątkiem spadającego o ponad 2 proc. Nikkei. Japoński parkiet bardziej realizuje zyski z niedawnego rajdu, niż cieszy się ze słabego jena i radykalnych działań tamtejszego banku centralnego, które przez część obserwatorów uznawane są jako niewystarczające.

Spadające o 0,3-0,4 proc. notowania kontraktów na amerykańskie i europejskie indeksy sugerują niepomyślny dla byków początek handlu.

Roman Przasnyski