Aż roi się od przesłanek, że hossa na naszej giełdzie – i to po tłustym 2023 r. – dopiero się rozkręca. Rozpoczęty jesienią 2022 r. pochód najszerszego indeksu WIG wywindował go o ponad 70 proc., bijąc w zeszłym miesiącu rekordy wszech czasów (wskaźnik największych spółek WIG20 zyskał procentowo niewiele mniej).
Pokoleniu Z, które wtargnęło właśnie na inwestycyjne parkiety, warto przypomnieć naturę hossy. To, co się działo na warszawskiej giełdzie przed dwiema dekadami, może się mu wydawać prehistorią – wszak nie było jeszcze bitcoina – warto jednak powtórzyć mądre powiedzenie, że historia nigdy się nie powtarza, ale okoliczności historyczne owszem…
Wtedy, 20 lat temu, czekaliśmy na upragnione wejście do Unii Europejskiej i potężny deszcz unijnych pieniędzy oraz dostęp do wspólnego rynku dla przedsiębiorców. Działo się to bezpośrednio po bardzo trudnym okresie: gospodarki polska i globalna odczuwały skutki kryzysu wywołanego pęknięciem bańki dotcomów na początku nowego tysiąclecia. Geopolitycznie świat był niespokojny, bo dopiero otrząsał się po ataku na World Trade Center z 2001 r., wojnach w Afganistanie i Zatoce Perskiej. Ta ostatnia do wiosny 2003 r. wręcz paraliżowała inwestorów. Po pokonaniu irackiego dyktatora odreagowanie na giełdach przyszło szybko, ale daleko było do powszechnego przekonania, że czekają nas lata pokoju, a na giełdach na dobre zagości hossa.
Na krajowym podwórku giełdowe indeksy odbijały, ale mieliśmy świeżo w pamięci fatalne przykłady pogwałcenia zasad corporate governance i nadużywania pozycji przez akcjonariuszy dominujących firm prywatnych. Spółki nie paliły się do debiutów giełdowych, a niektóre nawet chciały zejść z parkietu. Kredyt był drogi, a świeży podatek Belki wydawał się mocnym hamulcowym dla krajowych inwestorów, jeśli chodzi o angażowanie kapitału w akcje. Wzrost gospodarczy dopiero odbijał po chudych latach, gdy stopa bezrobocia doszła do prawie 20 proc.
Czy wiele z tych okoliczności nie przypomina początku roku 2024? Polska znów czeka na deszcz pieniędzy z odblokowanego Krajowego Planu Odbudowy oraz funduszy unijnych, które sprawią, że rozwój nabierze nowego tempa. Gospodarka – po rachitycznym, zaledwie 0,2-proc. wzroście w 2023 r. – dopiero się trwale odbudowuje po pandemii COVID-19, kryzysie energetycznym i gwałtownym wzroście inflacji. Okres pogwałcenia corporate governance – dla odmiany w spółkach kontrolowanych przez państwo – mamy za sobą, a przynajmniej takie są deklaracje polityczne. Debiutów giełdowych jest nadal jak na lekarstwo, a inwestorzy, korzystając z niskich wycen, skupują akcje i na wyścigi wycofują spółki z giełdy. Kredyt – jako alternatywa dla finansowania z rynku kapitałowego – jest drogi (główna stopa wynosi 5,75 proc.), ale z perspektywą potanienia. Jak przed dwiema dekadami żyjemy w niespokojnym świecie, i to nie z powodu wydarzeń na odległym Bliskim Wschodzie, lecz z powodu pełnoskalowej wojny bezpośrednio za naszą wschodnią granicą.
Do fundamentalnej hossy, której przedsmak inwestorzy poznali już w 2023 r., trzeba – zupełnie jak do prowadzenia wojny według Napoleona – trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. I to nie tylko z KPO i UE, lecz także z zasobów rodzimego i globalnego kapitału. A z badań wynika, że w kraju siedzimy na walizkach pełnych kasy. Z raportu Accenture „(Nie)inwestycyjny obraz Polaków” przedstawionego w Bukowinie na Konferencji Rynku Kapitałowego Izby Domów Maklerskich wynika, że z jednej strony jako społeczeństwo mamy wielkie, skumulowane rezerwy finansowe, a z drugiej – pozostajemy w europejskim ogonie pod względem korzystania z produktów inwestycyjnych. Stawiamy na bezpieczne (choć nie w zderzeniu z wysoką inflacją) sposoby oszczędzania, czyli depozyty bankowe. W takiej formie mamy zgromadzone ponad 1,5 bln zł. Pod względem miłości do gotówki nie mamy sobie równych w całej UE – jej udział w płynnych aktywach finansowych gospodarstw domowych wynosi aż 18 proc. Co więcej, według prognoz z raportu Accenture tylko do końca 2025 r. Polacy mogą zgromadzić dodatkowe ponad 200 mld zł w gotówce, na rachunkach i lokatach. Gdyby połowę z tego przeznaczyć na inwestycje w akcje, to ich wartość w zasobach gospodarstw domowych wzrosłaby dwukrotnie. Zatem umowna kasa jest. I czeka.
Przez dwie dekady obecności w UE wzbogaciliśmy się i nadal się bogacimy dzięki bezprecedensowo silnej gospodarce. W ten sposób skracamy dystans do najbardziej rozwiniętych gospodarek europejskich, ale głównie we wskaźnikach makro. Tymczasem pod względem zaangażowania w produkty inwestycyjne pozostajemy wyjątkowo pasywni i sporo tracimy nie tylko do liderów ze starej Unii, lecz także do państw naszego regionu (Czechy, Węgry). To niekoniecznie wada, nad którą trzeba załamywać ręce i biadolić, lecz raczej zachęta do działania dla firm inwestycyjnych, emitentów i giełdy. Widać już pierwsze jaskółki, co dobrze dla giełdy i całego rynku kapitałowego. Bo warto pamiętać, że od reformy OFE sprzed dekady na naszej giełdzie przeważnie panował marazm, podczas gdy światowe indeksy seryjnie biły rekordy. Dopiero w ostatnim roku coś mocniej drgnęło na naszym podwórku, a nic tak nie skłania inwestorów do zaryzykowania własnych pieniędzy w akcje przedsiębiorstw czy jednostki funduszy inwestycyjnych jak przemawiające do wyobraźni zyski. A takie przyniósł generalnie 2023 r. Dlatego nie powinno dziwić, że na koniec zeszłego roku mamy rekordową liczbę rachunków inwestycyjnych. Rekordy biją nie tylko aktywa, lecz także partycypacja w zbiorowych formach długoterminowego oszczędzania z myślą o emeryturze: pracowniczych planach kapitałowych (PPK) i pracowniczych programach emerytalnych (PPE). To stale wzbierający strumień kapitału, który w ciągu najbliższych kilku lat może zrekompensować ubytki, które powoduje na giełdzie tzw. suwak OFE. Pieniądze emerytalne wreszcie będą ponownie wspomagać koniunkturę giełdową i krajowe instytucje finansowe dołożą się długoterminowym kapitałem do hossy.
Kapitał emerytalny
To nie koniec dobrych wiadomości związanych z kapitałem emerytalnym. Oto stał się cud! Po trzech dekadach transformacji gospodarczej Polacy zaczynają myśleć poważnie i samodzielnie w kategoriach indywidualnego zabezpieczenia emerytalnego. Podejście „jakoś to będzie” zastępuje troska o skutki niskiej stopy zastąpienia, czyli relacji pierwszej emerytury do ostatniej pensji, która dla schodzącego z rynku pracy pokolenia spadnie nawet do ok. 30 proc. Z Ogólnopolskiego Badania Inwestorów (OBI) Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych wynika, że od pandemiczego roku 2020 mamy prawdziwy przełom w motywacjach do inwestowania pod kątem emerytury. O ile w 2020 r. ten motyw wskazywało 19,5 proc. ankietowanych (poziom plus/minus kilka punktów procentowych od czasu okrojenia OFE z części obligacyjnej), o tyle najnowsze badania mówią już o 43,6 proc.(!).
Jak można wytłumaczyć ten fenomen? Dość zaskakująco: odmłodzeniem i przemianą pokoleniową inwestorów indywidualnych. Odsetek inwestorów ze stażem do pięciu lat sięgnął w badaniu z 2023 r. aż 52 proc. (w dołku z 2017 r. zaledwie 32,6 proc.). Od 2017 r. przybyło nam inwestorów nie tylko w wieku 26–35 lat, lecz także poniżej 25. roku życia. Mamy zatem do czynienia z aktywnością na parkiecie pokolenia Z, które – w przeciwieństwie do swoich rodziców – uwierzyło, że dzięki rynkowi kapitałowemu może efektywnie inwestować długoterminowo, także z myślą o emeryturze. Pokolenie Z będzie zaś dopiero akumulować swoje dochody i realnie może coraz większą ich część lokować w produkty inwestycyjne. Osobnym pytaniem pozostaje, czy będzie to robić w kraju – z korzyścią dla rodzimej gospodarki – czy będzie finansować rozwój innych państw, korzystając z szerokiej oferty inwestycyjnej za granicą. I nie chodzi jedynie o dostęp do najbardziej dla tego pokolenia atrakcyjnych kryptowalut, lecz także o wiele innych produktów finansowych i usług, które u nas są albo niedostępne, albo których oferta jest zbyt uboga jak na potrzeby zaawansowanych technologicznie najmłodszych uczestników rynku.
Moda na aktywne inwestowanie
Można założyć, że wywołanie w społeczeństwie swoistej mody na aktywne inwestowanie, niezależnie od motywacji, otworzy przed naszym rynkiem zupełnie nowe perspektywy. Szczególnie że są również szanse na przynajmniej częściowe wyeliminowanie największych bolączek rynku wskazywanych przez samych inwestorów, czyli wpływu polityki na rynek kapitałowy (47 proc. wskazań w badaniu OBI) oraz podatku od zysków kapitałowych (46,1 proc.). W poprzednich latach mieliśmy do czynienia z niespotykaną ingerencją w działania spółek kontrolowanych przez państwo, które w decyzjach inwestycyjnych oraz dotyczących fuzji/przejęć były często podporządkowane motywacjom politycznym, a nie przesłankom czysto ekonomicznym.
Symbolem takiego podejścia stała się budowa elektrowni węglowej w Ostrołęce, która przyniosła gigantyczne straty akcjonariuszom, także tym mniejszościowym. Ci ostatni zasadniczo nie byli w latach 2016–2023 traktowani jak partnerzy dla państwa, lecz jak zło konieczne, odziedziczone w spadku po poprzednich rządach, które prywatyzowały przedsiębiorstwa. Rola piątego koła u wozu zniechęcała inwestorów instytucjonalnych do angażowania się w rozwój spółek, bo państwo i tak robiło, co chciało, traktując je jak swoje folwarki.
Po wyborach parlamentarnych w 2015 r. został zmieniony dotychczasowy paradygmat gospodarczy. Rozszerzanie własności państwowej zostało podniesione do rangi polskiej racji stanu, więc renacjonalizacja zastąpiła prywatyzację, a politycy, także opozycyjni, bali się nawet wypowiadać „straszne słowo na p”. Doprowadziło to do sytuacji, w której państwo nie tylko repolonizowało, czyli odkupywało majątek sprywatyzowanych firm z rąk zagranicznych właścicieli, lecz także przejmowało firmy prywatne od zawsze, co groziło etatyzacją i spadkiem konkurencyjności gospodarki. Firmy państwowe miały w zwyczaju robić interesy ze sobą, wypychając kapitał prywatny. Dlatego tak ważne jest podjęcie debaty na temat powrotu do prywatyzacji gospodarki i sprofesjonalizowania zarządzania i nadzoru nad firmami pozostającymi w domenie państwowej, aby wpływ polityczny – przede wszystkim na spółki giełdowe – został zminimalizowany, bo wyeliminować się go w praktyce nie da. To również prosta recepta na podniesienie wycen rynkowych, a co za tym idzie – wzrost indeksów, które po 30 latach transformacji wciąż są obciążone ponad miarę przez spółki kontrolowane przez państwo.
Z kolei podatek Belki ma zostać zmodyfikowany, aby był mniej uciążliwy, choć uzasadnione byłoby jego zniesienie lub przynajmniej zawieszenie, np. na trzy lata. Zmiany fiskalne to kolejne paliwo, jakie można dać hossie.
Warszawska giełda i cała polska gospodarka zasługują na co najmniej kilkuletnią hossę, taką jak ta rozpoczęta w burzliwym roku 2003 i trwająca aż do kryzysu finansowego z 2008 r. Mamy ku temu wiele przesłanek: od ogromnej ilości wolnego kapitału skumulowanego w portfelach Polaków oraz operującego na światowych rynkach, przez perspektywę rozwoju gospodarczego dzięki środkom unijnym i przywróceniu standardów corporate governance w spółkach częściowo sprywatyzowanych, aż po zachęty fiskalne. Sprzyja nam też otoczenie – inne giełdy biją rekord za rekordem niezależnie od tego, czy gospodarka jest mocna (USA), czy słaba (Niemcy).
Obecnie największego zagrożenia dla optymistycznego scenariusza hossy można upatrywać w napiętej sytuacji geopolitycznej związanej z wojną w Ukrainie i globalnym bezpieczeństwem, na co ogromny wpływ będzie mieć wynik jesiennych wyborów prezydenckich w USA. Choć mówi się też, że hossa ma w naturze pokonywanie złych wiadomości… W Polsce ma szanse wynieść nas na zupełnie nowe poziomy, a dzisiejsze rekordowe linie oporu indeksów staną się w przyszłości liniami wsparcia. Wtedy z czystym sumieniem będzie można powiedzieć, że zasługujemy na miejsce w klubie najbardziej rozwiniętych rynków, a giełda służy gospodarce, czyli spełnia swoją pierwszorzędną rolę alokacji kapitału do firm, szczególnie innowacyjnych. ©Ⓟ