Wkrótce powinniśmy poznać nowego szefa lub szefową resortu finansów. Podobno kandydatur jest kilka, ale kto nim będzie, nie wiadomo. Wiadomo jedno: będzie to minister ze sporym bólem głowy.

A wywoływać go będzie sytuacja w finansach publicznych. Bo polityka, jaką PiS prowadził od lat, czyli zwiększania wydatków, osiągnęła swój kres, a raczej właśnie go osiąga. Sygnały o końcu polityki dużych wydatków płyną nie tylko od ekspertów, lecz także z samego obozu rządowego. Nie jest to na pewno jeszcze ręczny hamulec, ale wygląda na razie na zdejmowanie nogi z gazu.
Dlaczego jeszcze nie hamulec? Bo mamy zaprogramowany wzrost wydatków w kilku pozycjach. I to już od tego roku. Dotyczy to np. zapowiedzianej 14. emerytury, a to jakieś 12 mld zł w tym roku. Do tego dochodzi najnowsza pozycja, czyli finansowanie kosztu pobytu uchodźców w Polsce, co jest szacowane na ok. 1 proc. PKB, czyli kolejne 24 mld zł (mniej więcej).
Jednocześnie są już zaprogramowane wydatki na kolejne lata. Przede wszystkim te wzmacniające naszą armię. W przyszłym roku na obronność zostanie przeznaczone 3 proc. PKB, tj. ok. 75 mld zł, czyli 20 mld zł więcej niż dziś. Do tego nie wiemy, jakie będą koszty pobytu Ukraińców w Polsce w przyszłym roku. Wzrosną też wydatki na zdrowie – do 2027 r. do prawie 7 proc. PKB. Na to nakładają się koszty Polskiego Ładu już po najnowszych zmianach, czyli obniżce do 12 proc. stawki podatkowej. W kolejnych latach będzie to kosztować państwo rocznie ponad 30 mld zł, ale już w tym roku sporo powyżej 20 mld plus koszty tarczy antyinflacyjnej.
Czyli z jednej strony rząd planuje cały czas wzrost wydatków, z drugiej obniża dochody. Na razie sytuacja w budżecie jest dobra, wpływy są wysokie, wyższe nawet od spodziewanych, co jest efektem dobrej sytuacji gospodarczej i inflacji. Ta ostatnia zostanie z nami na dłużej, ale wzrost będzie niższy od oczekiwań. Jak więc będzie wyglądała sytuacja w finansach publicznych? W zeszłym roku mieliśmy bardzo dobry wynik – deficyt liczony metodologią unijną wyniósł 1,8 proc., ale w tym i w kolejnym będzie się zwiększał. Jak szacuje Jakub Borowski, główny ekonomista Creidt Agricole, w tym roku będzie to już 3 proc., a w kolejnym 4 proc.. Więc tendencja nie jest dobra, ale jedocześnie dramatu jeszcze nie ma.
Jednak po zapowiedzi lidera KO Donalda Tuska dotyczącej forsowania pomysłu podwyżek o 20 proc. dla budżetówki sygnały z rządu o braku kolejnych możliwości wydatkowych nasiliły się. PiS poczuł się postawiony pod ścianą, bo koszty tego pomysłu szacuje na 30 mld zł. Polityk PO, który, będąc premierem, w sprawie wydatków na administrację mocno trzymał się za kieszeń, teraz proponuje ich radyklane zwiększenie. Politycy PO pytani, skąd ta zmiana, wzruszają ramionami i mówią, że czasy są inne. Na pewno PO kieruje się przekonaniem, że nie wygra wyborów bez dużych obietnic finansowych. A tego zaczyna się bać PiS, bo widzi, że nie będzie w stanie zareagować jak zwykle, czyli wymyślając kolejną piątkę za grube miliardy. Z prostej przyczyny – nie będzie już miał takich możliwości.
Tym bardziej że zdobywanie relatywnie tanich pieniędzy na rynku długu, do czego PiS się przyzwyczaił, zaczyna być wąskim gardłem z powodu wzrostu oprocentowania obligacji. Dług staje się coraz droższy, o czym pisali Bartek Godusławski w businessinsider.pl czy Marek Chądzyński w 300gospodarka.pl. NBP nie kwapi się do skupowania obligacji, nasze banki kupiły ich już sporo, więc zagranica chce, by płacić jej coraz więcej za to, że je weźmie. To m.in. wpływ wojny za wschodnią granicą. W efekcie oprocentowanie obligacji dobiło do poziomów niewidzianych od czasów kryzysu finansowego po 2008 r. Choć pojawia się także teoria, że winę za to po części przynajmniej ponosi nieoczekiwanie jastrzębia polityka RPP, a w zasadzie brak komunikacji w jej sprawie ze strony banku centralnego. Ostatnia podwyżka była dla rynku zaskakująco wysoka, a skoro tak, to potencjalni kupcy nie będą się palić do nabywania obligacji, bo co jeśli kupią je teraz, a za chwilę będzie kolejna nieoczekiwanie wysoka podwyżka? Zostaną ze swoimi papierami jak Himilsbach z angielskim, z ich punktu widzenia lepiej więc poczekać. Gdyby ta teoria okazała się prawdziwa, nie byłoby źle, gdyż to by znaczyło, że rynek się uspokoi, gdy wyklaruje się, jak NBP zamierza walczyć z inflacją.
Wniosek jest jeden: w tych okolicznościach wstrzemięźliwa polityka fiskalna jest tym bardziej na czasie. Po pierwsze, bo pomoże w zmniejszeniu inflacji, więc uspokoi bank centralny. Po drugie, bo zmniejszy presję na podwyżki oprocentowania obligacji. Skoro rynek będzie widział, że nie pojawią się kolejne duże pozycje wydatkowe w budżecie, będzie mógł ostudzić swoje oczekiwania. Inaczej ból głowy będzie miał nie tylko minister, lecz także cały rząd, i to nie tylko ten, ale też następny. ©℗