Teoretycznie większy sens ma tworzenie zamkniętych funduszy obligacji korporacyjnych. Co prawda inwestorzy muszą w takim przypadku liczyć się z koniecznością zamrożenia środków co najmniej na kilka lat, ale środki w funduszu zamkniętym będą pracowały efektywniej. Dlaczego? Ponieważ mając do dyspozycji całą powierzoną kwotę, zarządzający może bez obaw zainwestować wszystkie środki rezygnując z tzw. poduszki płynnościowej, którą muszą trzymać fundusze otwarte na wypadek odpływu inwestorów.
Jednak inwestorzy – zwłaszcza indywidualni – zwykle bardzo nie lubią pozbawiać się możliwości wyjścia z inwestycji w dowolnym momencie, zwłaszcza, że nie muszą o tym decydować względy związane tylko z sytuacją samego inwestora, który może przecież nagle potrzebować zamienić swoje inwestycje na gotówkę. Potrzeba upłynnienia certyfikatów może się wiązać także z np. utratą zaufania do zarządzającego funduszem w następstwie zbyt małego przyrostu wartości certyfikatu.
Fundusze otwarte tej wady są pozbawione, ceną jest jednak potencjalnie niższy zysk. Wtórny rynek obligacji korporacyjnych jest wciąż zbyt mało płynny, by zarządzający mógł w krótkim czasie zamienić posiadane obligacje na gotówkę nie wpływając przy tym na ceny. Dlatego zarządzający utrzymują od 10 do nawet 20 proc. zarządzanych aktywów w płynnych instrumentach finansowych takich jak lokaty czy bony skarbowe. Oznacza to jednak, że spora część portfela pracuje na zwolnionych obrotach, w porównaniu do części zainwestowanej w obligacje firm.
Ale i na to jest rada. Fundusz, który regularnie wypłaca inwestorom odsetki otrzymane z obligacji spółek, może bardziej elastycznie zarządzać swoją poduszką płynnnościową (np. okresowo ją zmniejszając). Po drugie, jeśli posiada odpowiednio zdywersyfikowany portfel ewentualna upadłość jednego, dwóch czy nawet pięciu emitentów w krótkim odstępie czasu, nie powinna wpłynąć znacząco (o bardziej niż 1-2 proc.) na wartość jednostek uczestnictwa. W ten sposób fundusz może uniknąć prowokowania inwestorów do składania zleceń umorzenia jednostek.
Trzecim elementem sukcesu są oczywiście uzyskiwane wyniki. W warunkach niskich stóp procentowych wcale nie jest o nie łatwo. Weźmy pod uwagę oprocentowanie obligacji największych polskich firm jak np. Orlen (ok. 4,2 proc.) czy ING (ok. 3,5 proc.) i dołóżmy do tego opłatę za zarządzanie (między 1,5, a 2,5 proc. w skali roku). Łatwo dojść do przekonania, że fundusz, który inwestowałby wyłącznie w obligacje dużych, bezpiecznych podmiotów zarobi dla swoich uczestników zbyt mało, żeby woleli oni taką inwestycję od znacznie przecież płynniejszej lokaty bankowej.
W związku z powyższym zarządzający są niejako zmuszeni sięgać po obligacje bardziej ryzykownych spółek. Spółki dobrze znane, o aktywach zbliżonych do miliarda złotych, mogą płacić za obligacje 6-7 proc. w skali roku (przy stopach WIBOR poniżej 3 proc.), z kolei mniejsze firmy – ale wciąż prezentujące się jako relatywnie bezpieczna inwestycja, mogą oferować oprocentowanie na poziomie 8-9 proc. Powyżej tych poziomów zaczyna się już ryzyko wyższe, ale ostatecznie zarządzający za to właśnie biorą pieniądze, by je rozpoznawać. Niewielką część portfela mogą więc ulokować w bardziej ryzykowne, ale i bardziej dochodowe papiery.
W obecnych warunkach należałoby oczekiwać od funduszy obligacji korporacyjnych, że uda im się wypracować stopę zwrotu rzędu 6-7 proc. w skali roku przed odjęciem opłaty za zarządzanie (przy niższych wartościach, opłata za zarządzanie sprowadziłaby zysk dla inwestora do poziomu lokaty bankowej). Wynik powyżej 8 proc. w skali roku powinno się uznać za bardzo dobry i trudny do osiągnięcia przez konserwatywnie zarządzany fundusz. Wahania stóp WIBOR mogą istotnie oddziaływać na wyniki funduszy – wobec niewielkiej liczby obligacji o stałym oprocentowaniu, wzrost stóp WIBOR może poprawić wyniki osiągane przez fundusze.