SUROWCE Ropa znów tanieje. To efekt braku porozumienia największych światowych producentów, którzy nie dogadali się w kwestii ograniczenia wydobycia.
Od kilku tygodni inwestorzy „kupowali nadzieję”, że światowi potentaci w produkcji ropy porozumieją się i ograniczą produkcję albo przynajmniej jej nie zwiększą. Miało to w naturalny sposób zatrzymać spadek cen surowca, a w dalszej kolejności odwrócić trend. Efektem tego kupowania był wzrost ceny baryłki ropy brent z ok. 37,4 dol. w pierwszym tygodniu kwietnia do niemal 45 dol. pod koniec poprzedniego tygodnia.
Ale inwestorzy się przeliczyli. Szczyt w Ad-Dausze zakończył się niczym. Porozumienia nie osiągnięto, głównie przez Arabię Saudyjską, jednego z najważniejszych rozgrywających w grupie państw OPEC, który nie zgodził się na ograniczenie wydobycia. Bezpośredni powód to brak takiej zgody ze strony Iranu. To kraj, który po latach światowego embarga na jego ropę próbuje wrócić do globalnej gry. I jeszcze przed szczytem jego przedstawiciele zapowiadali, że na żadne ograniczenie produkcji się nie zgodzą. Oficjalne stanowisko szczytu: uczestnicy potrzebują więcej czasu, by podjąć decyzję.
Efekt było widać w poniedziałek na giełdach surowcowych. Baryłka ropy brent taniała wczoraj o ponad 4 proc., płacono za nią niewiele ponad 41 dol. Zachodnie rynki akcji też zaczęły dzień od spadków, ale reakcja była raczej ograniczona. Sesje w Europie zakończyły się niewielkimi wzrostami: niemiecki DAX zyskał 0,65 proc., brytyjski FTSE-100 0,1 proc., a francuski CAC-40 zakończył dzień 0,3-proc. wzrostem.
Inne negatywne efekty braku decyzji w sprawie ograniczenia wydobycia to osłabienie rubla i wzrost rentowności rosyjskich obligacji. Fiasko w Ad-Dausze zatrzymało proces umacniania rubla, który od początku kwietnia umocnił się do dolara do poziomów nienotowanych od listopada. Wczoraj późnym popołudniem dolar znów kosztował 67,29 rubla, czyli o ponad 1 proc. więcej niż podczas piątkowych notowań. Rubel zaczął dzień od głębszego osłabienia (do 68,5 rubli za dolara), ale w trakcie sesji sytuacja zaczęła się stabilizować.
– Mamy silne rozczarowanie na rynkach finansowych tym, że porozumienie nie zostało osiągnięte. Rosyjska gospodarka, która opiera się w dużym stopniu na dochodach z ropy naftowej, będzie prawdopodobnie nadal cierpieć – powiedział agencji Bloomberg Yann Quelenn, strateg rynków w Swissquote Bank. Analitycy są przy tym przekonani, że rubel będzie słabł nadal. Piotr Matys, strateg dla walut rynków wschodzących w Rabobanku w Londynie, powiedział Bloombergowi, że w najbliższych dniach za dolara będzie się płacić znów ponad 70 rubli, a być może jeszcze więcej, 75 rubli. Bo trudno zakładać, że po informacjach z Kataru uda się na dłużej utrzymać cenę baryłki powyżej 40 dol. Wtóruje mu Evgeny Koshelev, analityk zespołu SocGen Rosbank PJSC w Moskwie.
– Już niebawem możemy powrócić do kursu powyżej 70 rubli za dolara – uważa.
Dla Polski rosnące stale wydobycie ropy i idący za tym spadek jej cen na świecie oznacza jedno: niższe koszty tankowania. To ich spadek jest odpowiedzialny za utrzymywanie się u nas deflacji już przez 21 miesięcy z rzędu. W marcu ceny spadły o 0,9 proc. w porównaniu do tych sprzed roku i ciągle „szorują po dnie”. W ciągu roku paliwo kupowane do prywatnych środków transportu potaniało o 13,4 proc.
– Z drugiej strony jest pytanie, o ile mogą jeszcze spaść ceny paliw? Wydaje się, że potencjał tego spadku jest już ograniczony – mówi Urszula Kryńska, ekonomistka Banku Millennium.
Jej zdaniem w scenariuszu, w którym wydobycie ropy nie maleje, deflacja w polskiej gospodarce może utrzymać się do IV kw. tego roku. Na razie nie jest ona zjawiskiem negatywnym. Zużycie paliw jest mniej więcej stałe, bez względu na ich ceny. Jeśli paliwa są tańsze, to w budżetach gospodarstw domowych zostaje więcej pieniędzy na inne wydatki.
– Niebezpiecznie zrobiłoby się, gdyby konsumenci zaczęli oczekiwać, że również inne towary i usługi zaczną tanieć, i przez to wstrzymywaliby wydatki. To oznaczałoby nakręcanie spirali deflacyjnej. To zaś przełożyłoby się negatywnie na inwestycje przedsiębiorstw. Polsce jednak ten scenariusz na razie nie grozi – uważa Urszula Kryńska.