Tak jak w latach 90. musieliśmy radzić sobie bez państwa, które dopiero co budowało swój potencjał, tak po kryzysie może nam przyjść funkcjonować w rzeczywistości, w której straci ono monopol na regulowanie ładu społecznego.

Kryzys spowodowany pandemią COVID-19 dotknął wiele dziedzin życia. Choć minął dopiero rok od pojawienia się koronawirusa, można już stawiać hipotezy dotyczące długofalowych skutków globalnej zarazy. Jednym z najciekawszych obszarów, w których widać efekty pandemii, jest państwo. Trzeba przypomnieć w tym kontekście, że od lat 80. XX w. znalazło się ono w odwrocie, a symboliczne wahadło wychyliło się w stronę rynku. Proces ten wpłynął na osłabienie kluczowej dla istnienia nowożytnego państwa suwerenności władzy politycznej. Podobnie zresztą jak ekspansja globalnych korporacji technologicznych, dysponujących już władzą nie tylko ekonomiczną, lecz także informacyjną. W efekcie państwo w coraz większym stopniu staje się obszarem kolonizacji ze strony świata technologii i finansów.
Kryzys 2008 r. był momentem, w którym masy obywateli dotkniętych skutkami recesji oczekiwały, że państwo powróci, aby zapewnić lepszą ochronę ich interesów. Nie spełniło ono jednak pokładanych w nim nadziei. Zamiast po stronie obywateli stanęło po stronie instytucji finansowych. Gigantyczne bailouty czy uelastycznienie rynku pracy potwierdziły jedynie prymat rynkowej zasady efektywności nad zasadami sprawiedliwości i równości, które stanowią normatywny rdzeń logiki działania państwa. Rządy nie skorzystały z okazji, aby przesunąć wahadło w swoją stronę. Miało to daleko idące konsekwencje. Eksplozja ruchów populistycznych w epoce postkryzysowej była najlepszym dowodem na to, że dotychczasowe elity polityczne straciły społeczną legitymizację. Nie można zapominać, że wygrana Zjednoczonej Prawicy w 2015 r. dokonała się właśnie pod hasłem odebrania władzy „starym” elitom.
Zanim przyjrzymy się reakcjom rządów na epidemię COVID-19, warto spróbować zrozumieć, czym się stało państwo po globalnym kryzysie finansowym. Jednym z nurtów opisujących zachodzące wtedy zmiany był neomediewalizm. Zgodnie z tą doktryną ze względu na narastające ograniczenie suwerenności współczesne państwo w wymiarze prawno-ustrojowym niejako powraca do czasów przednowożytnych i coraz bardziej przypomina państwo średniowieczne. Na czym ta analogia dokładnie polega? Jak wskazał Michał Zabdyr-Jamróz na łamach kwartalnika „Pressje”, państwo średniowieczne było uwikłane w skomplikowaną sieć relacji – zarówno z podmiotami wewnętrznymi (panowie feudalni, zorganizowane w korporacje stany, hierarchia kościelna), jak i zewnętrznymi (uniwersalistyczne organizacje cesarstwa i papiestwa). Podobnie wygląda sytuacja w przypadku współczesnych państw, stających się wyłącznie jednym z aktorów polityki. Oscylują między nakazami prawa międzynarodowego, presją światowej opinii publicznej i organizacji transnarodowych, a naciskami ruchów społecznych i innych grup interesu. Z jednej strony państwo musi się więc dzisiaj mierzyć z ludem, który uwierzył w demokrację opartą nie na jakichś abstrakcyjnych zasadach – jak choćby koncepcja dobra wspólnego – lecz na dyskursie publicznym osadzonym w emocjach. Z drugiej strony musi nauczyć się funkcjonować w ramach tzw. demokracji monitorowanej, w której nadzór nad podejmowanymi decyzjami sprawują instytucje będące poza demokratyczną kontrolą.
Pełna akceptacja
W momencie pojawienia się zagrożenia społeczeństwa na całym świecie znów skierowały się w stronę państwa w oczekiwaniu, że to ono zagwarantuje im bezpieczeństwo. Decydenci, nauczeni doświadczeniem poprzedniego kryzysu, nie zwlekali z wprowadzeniem radykalnego ograniczenia praw i swobód obywatelskich. Co najistotniejsze, stało się to przy pełnej akceptacji społecznej. Nawet ci, którzy jeszcze miesiąc wcześniej uskarżali się na nadmierną ingerencję państwa, wzywali do jak najszybszego nałożenia lockdownu. Większość rządów zdecydowała się również uruchomić bezprecedensowe pakiety fiskalne. Warto mieć na uwadze, że choć wsparcie to uratowało wiele firm przed upadkiem (także tych małych), to w wielu wypadkach nie uchroniło rynku pracy przed dalszym osłabieniem standardów ochrony praw pracowniczych, co niestety będzie mieć daleko idące konsekwencje.
Władze publiczne nierzadko podejmowały działania albo z pominięciem obowiązującego prawa, albo na podstawie jego „elastycznej” wykładni, na co społeczeństwa w sytuacji zagrożenia wyraziły czasowo zgodę. Oczywiście w poszczególnych krajach obchodzenie instytucji formalnych miało różną skalę. W Polsce zawieszenie porządku prawnego było poważne, ale nie byliśmy pod tym względem odosobnieni. Proces ten dotyka swoisty paradoks. Jednym z głównych zadań prawa jest zgodna z procedurami regulacja zachowań społecznych, która w powszechnie akceptowalny sposób zmniejsza niepewność co do działań podejmowanych przez innych. Tymczasem wraz z pojawieniem się ogromnej niepewności, byliśmy gotowi zaakceptować odejście od starego prawa na rzecz nowych reguł, przyjmowanych czasami z pominięciem istniejących procedur.
Paradoks na tym się nie kończy. Jak zauważył prof. Michał Łuczewski na organizowanej przez Politykę Insight konferencji „Ryzyka i Trendy”, w pewnym momencie ludzie zrozumieli, że Lewiatan nie może ich zbawić. Kiedy zorientowali się, że nowe reguły nie chronią przed zagrożeniem (albo to zagrożenie nie jest tak ogromne, jak się wcześniej wydawało), a jednocześnie generują ogromne koszty, których nie rekompensują tarcze antykryzysowe, zaczęli publicznie je kwestionować. W efekcie zarówno w Polsce, jak i w innych państwach mamy do czynienia z rosnącą akceptacją dla testowania granic prawa, zwłaszcza w sytuacji, w której państwo z obawy przez społecznym gniewem nie jest skłonne do jego egzekwowania.
Normy równoległe
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na liczne ruchy protestu, takie jak: Black Lives Matter w USA, kampanie antylockdownowe w Europie czy wreszcie Ogólnopolski Strajk Kobiet, które de facto zaczęły tworzyć równolegle instytucje, „legalizujące” choćby użycie w pewnych przypadkach przemocy w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa. Wspomniane ruchy można zresztą uznać za emanację neomediewalnego społeczeństwa, które kwestionuje autorytet już nie tylko państwa, lecz także nauki czy zinstytucjonalizowanej religii. Jak pisał wspomniany już Zabdyr-Jamróz w „Pressjach”: „Oto obywatele coraz mocniej zaczynają wierzyć w demokratyczne instrumenty uprawiania polityki. Pobudza ich przemożne przekonanie, że właściwy autorytet płynie z dołu, że legitymizacja bierze się z woli ich samych i im podobnych, a wyrażana jest na ulicy, że jest wykrzykiwana. W sytuacji uwiądu technokratycznego dyskursu płynącego z centrum, wyraźnie blakną odgórne autorytety, szczególnie te abstrakcyjno-instytucjonalne, kojarzone z jednej strony z władzą symboliczną, przede wszystkim z «wszechwiedzącą» nauką i «nieomylną» religią, z drugiej zaś − z urzędami publicznymi”.
Tak jak w latach 90. XX w. w Polsce musieliśmy radzić sobie bez państwa, które dopiero co budowało swój potencjał, tak po kryzysie może nam przyjść funkcjonować w rzeczywistości, w której straci ono monopol na regulowanie ładu społecznego. Nie dlatego, że brakuje mu zasobów, lecz dlatego, że osłabnie jego legitymizacja. Budowa powszechnie respektowanych norm i reguł, gwarantujących stabilność, równość czy sprawiedliwość, na naszych oczach może zmierzać ku końcowi. Niewykluczone, że jeśli nie uda się tego trendu powstrzymać, czeka nas symboliczny powrót do lat 90. – z wybiórczym stosowaniem prawa, rosnącymi nierównościami i korupcją. A także – jak argumentuje politolog i prawnik Jacek Sokołowski – zorganizowaną przestępczością, wciskającą się w przestrzenie opuszczone przez państwo.
Co gorsza, procesu relatywizacji instytucji, czyli – w uproszczeniu – równoległego funkcjonowania konkurencyjnych norm, mogą nie powstrzymać także pozapolityczne elity reprezentujące wyższą klasę średnią. Te za sprawą kryzysu jeszcze mocniej wyalienowały się ze społecznej rzeczywistości, bez podejmowania większego ryzyka kontynuując swoją aktywność w zdalnym świecie. Zresztą globalizujące się elity w świecie „prywatyzujących się” instytucji radzą sobie zdecydowanie lepiej, czego przejawem jest choćby dynamiczny wzrost liczby dzieci uczęszczających do niepublicznych szkół czy wyjeżdżających na zagraniczne uczelnie. Nawet jeśli dziś ich przedstawiciele wzywają do zwiększenia finansowania usług publicznych, podczas dyskusji o podwyższeniu podatków prawdopodobnie położą się Rejtanem. A z zaoszczędzonych w ten sposób funduszy, tak jak średniowieczne elity, poślą dzieci na studia do Paryża.
Istnieje ryzyko, że w świecie postpandemicznym proces relatywizacji instytucji będzie postępować i trudno wskazać na to jakieś proste remedium. Podczas pracy nad raportem poświęconym temu zagadnieniu, które prowadzimy w Centrum Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, na razie go nie widzimy. W mojej opinii, jeśli te prognozy się sprawdzą, a my jako społeczeństwo nie znajdziemy sposobu na powstrzymanie opisywanego procesu, za kilka lat możemy obudzić się w rzeczywistości, w której rządzić będzie prawo siły, a nie siła prawa, zaś kluczowym mechanizmem koordynacji ludzkich zachowań stanie się nieraz brutalna i niezależna od publicznej kontroli władza rynku.
*Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, współpracownikiem Centrum Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i głównym ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego