Organizacja pod taką właśnie, spolszczoną, nazwą opublikowała całostronicowe ogłoszenie (deklarację ideologiczno-wymuszeniową?) w „Financial Times” pod tytułem: „Które firmy wspierają zwycięstwo zielonej gospodarki w Europie. I obok nazw firm poprawnych politycznie, czyli wspierających ekoszaleństwa, umieściło nazwy firm, które nie popierają podniesienia z 20 do 30 proc. obniżki przez kraje UE emisji dwutlenku węgla zagrażającego (rzekomo) naszej planecie.
I oczerniają wymienione firmy, że powstrzymują rozwój zielonej gospodarki, w wyniku czego Europa straci miliony miejsc pracy i pozostanie zależna od niebezpiecznych brudnych paliw. Jest takie powiedzonko: co tchnie, to łgnie. W tym jednym krótkim zdanku autorów ogłoszenia zawarte są trzy kłamstwa.
Po pierwsze, zwiększenie skali ograniczeń emisji CO2 dla gospodarek europejskich nie ma żadnego związku z innowacyjnością w dziedzinie energetyki (jakiejkolwiek: konwencjonalnej czy odnawialnej). Po drugie, Europa nie utraci milionów nowych miejsc pracy, lecz uchroni istniejące miejsca pracy przed przeprowadzką do innych (mniej zwariowanych pod tym względem!) miejsc na świecie. I, po trzecie, niebezpieczne – z wielu względów – są właśnie politycznie poprawne paliwa odnawialne (energetyka wodna jest odnawialna, ale nie jest poprawna politycznie!).
W wielkim skrócie innowacyjność zależy od bodźców istniejących w gospodarce, wynikających z rynkowych relacji podaży i popytu. Cała energetyka odnawialna jedzie tylko na subsydiach, więc innowacje muszą być oparte na przekonaniu, że subsydia zawsze będą płynąć do firm majstrujących przy energetyce odnawialnej. Znajdujące się niedaleko od bankructwa liczne państwa opiekuńcze świata zachodniego tną właśnie różne subsydia, w tym i dla kapitanów subsydiów (zwanych niegdyś kapitanami przemysłu).
Dalej, badania za badaniami (pomijam urzędową propagandę i zielony pic, czyli propagandę organizacji ekologicznych), pokazują, że ekonomia energetyki odnawialnej stoi na głowie – i to od początku. Badania na Uniwersytecie Alcala w Hiszpanii wykazały, że za pieniądze wydane na jedno tzw. zielone miejsce pracy można by stworzyć ponad dwa miejsca pracy w gospodarce hiszpańskiej (gdyby tych pieniędzy nie zabrano podatnikom: firmom i obywatelom). We Włoszech relacje te wynosiły od 1 do 4 – 5, a badania dotyczące Wielkiej Brytanii wskazują na relację 3,7 straconego miejsca pracy w niesubsydiowanej gospodarce w zamian za jedno miejsce w gospodarce subsydiowanej.
W innych krajach, uważanych obok Hiszpanii za wzorcowe, energia odnawialna egzystuje też dzięki subsydiom. Na przykład w Niemczech za energię wiatrową, dostarczaną nieregularnie do sieci, jej dostawcy otrzymują ponad 50 eurocentów na jednostkę, podczas gdy niebezpieczni według Greenpeace, czyli właśnie bezpieczni, regularni dostawcy otrzymują 4 – 10 eurocentów. Nawet w kraju wiatraków, Holandii, uznano, że, jak stwierdził premier Rutte – „wiatraki kręcą się na subsydiach'” i ścięto subsydia z 4 do 1,5 mld euro.
I wreszcie ostatnie kłamstwo o bezpiecznej energii. Po pierwsze, jeśli coś kręci się na subsydiach, to nie jest bezpieczne, bo pieniędzy może zabraknąć. I po drugie, o czym propagandyści energetyki odnawialnej niechętnie wspominają, energia wiatrowa czy słoneczna pojawia się w sieci, gdy wieje albo świeci. Czyli że tak czy inaczej trzeba budować konwencjonalne elektrownie, których moce włączają się wówczas, gdy odnawialne subsydia nie płyną. Przejęzyczyłem się: subsydia płyną stale, chociaż cieńszym strumieniem. Idzie rzecz jasna o prąd...