Moskwa oblicza straty wstrzymania dostaw ropy naftowej za pośrednictwem naftociągu Przyjaźń. Mogą iść w dziesiątki miliardów dolarów, nie licząc utraty rynku, o reputacji nie wspominając.
O skali problemu świadczy i to, że zaraz po powrocie z Pekinu prezydent Władimir Putin spotkał się na Kremlu z Nikołajem Tokariewem, prezesem Transnieftu odpowiadającego za eksport ropy za pośrednictwem rurociągu. 19 kwietnia Białoruś poinformowała, że rurociągiem pompowana jest ropa silnie zanieczyszczona związkami chloru. W efekcie uszkodzeniu mogły ulec instalacje w rafineriach w Mozyrzu i Nowopołocku. Białorusini szacują straty z tytułu przerwy w dostawach na co najmniej 100 mln dol., nie licząc kosztów związanych z remontami i naprawami, które jeszcze obliczają. Transport ropy został wstrzymany.
Przyjmuje się, że zanieczyszczeniu uległo od 3 do 5 mln ton ropy o rynkowej wartości 1,6–2,6 mld dol., ale te szacunki mogą być zbyt optymistyczne. Jak powiedział główny inżynier białoruskiej firmy odpowiadającej za rurociąg Przyjaźń, w rurociągu na terenie kraju znajduje się obecnie 850 tys. ton zanieczyszczonej ropy i kolejne 400 tys. ton w zbiornikach rafinerii. Do Polski trafił 1 mln ton, na Ukrainę – 1,8 mln ton. Razem ok. 4 mln ton plus to, co znajduje się w rurociągu na terenie Rosji. A musi być tego niemało, skoro miejscem, w którym do rurociągu dostała się zanieczyszczona ropa, miał być punkt przyjmowania surowca w Łopatinie, 1300 km od rosyjsko-białoruskiej granicy.
Na spotkaniu z Putinem prezes Transnieftu powiedział, że był to sabotaż. Jednak udział małych dostawców oskarżanych o wlew zanieczyszczeń jest niejasny, skoro nad jakością surowca akurat tam czuwają służby podległe Transnieftowi. Władze, najwyraźniej chcąc przeciąć dyskusję, poinformowały o aresztowaniu czterech osób z firm, które oskarżono o spowodowanie kryzysu. Minister energetyki Aleksandr Nowak mówił, że firmy te, chcąc ukryć kradzieże, których się dopuszczały, dolały do dostarczanej ropy związków chloru. Najpierw miało dojść do skażenia zbiorczych magazynów, a potem reszty, w trakcie przygotowywania mieszanki, która jest wlewana do rurociągu. Jednak w Łopatinie znajduje się osiem zbiorników, z których każdy mieści 30 tys. ton. Nawet gdyby do wszystkich dostały się związki chloru, maksymalnie skażone powinno być 240 tys. ton.
Teza o kradzieżach, choć zdaniem specjalistów bałamutna i nieprawdziwa, odwołuje się do szacunków resortu finansów z 2017 r., który informował, że nielegalny rynek przetwórstwa ropy to przynajmniej 4 mln ton. W Rosji działa co najmniej 300 wytwórni, w których rzemieślniczymi metodami produkuje się przede wszystkim olej napędowy. Inni są zdania, że skala jest większa. W ciągu ostatnich pięciu lat liczba samochodów w Rosji wzrosła o 30 proc., a ilość sprzedawanego paliwa tylko o 5 proc. Zdaniem Rosyjskiego Związku Przemysłu Paliwowego szara strefa to jedna trzecia rynku.
Wersja z kradzieżą nie trzyma się kupy, bo skala zanieczyszczeń jest zbyt wielka. Eksperci zwracają uwagę na ważną kwestię: w 2012 r. rząd cofnął zakaz używania związków chloru do mycia instalacji wydobywczych (chodzi o wytrącającą się parafinę), a nikt w Rosji nie badał ropy Urals pod tym względem. Uwaga koncentrowała się na zawartości siarki, która jest tam wyższa niż u innych producentów. Rosyjska ropa Urals ma opinię silnie zanieczyszczonej i prawdopodobnie wcześniej też znajdowały się w niej związki chloru.
W ostatnich latach sytuacja się pogorszyła. Rosja eksportuje coraz więcej lekkiej ropy do Chin i nie ma czym rozcieńczać ciężkiego, zasiarczonego surowca. Nadal funkcjonuje też niesprawiedliwy system rozliczeń – dostawcy dostają tyle samo niezależnie od tego, czy sprzedają Transnieftowi lekką czy ciężką ropę. W latach 90. chciano zróżnicować stawki w zależności od jakości surowca, ale przeciwstawił się temu rząd, obawiając się protestów w Tatarstanie, gdzie wydobywa się niemal wyłącznie ciężkie gatunki.
System sporządzania mieszanki różnych gatunków rosyjskiej ropy, znanej pod marką Urals, funkcjonował bez wstrząsów do momentu, aż alarm podniosła Białoruś. Ropa okazała się silniej niż zwykle zanieczyszczona akurat w czasie najgorętszych sporów między Mińskiem a Moskwą. Kontrowersje doprowadziły do tego, że Alaksandr Łukaszenka mówił o stosowaniu przez Rosję sankcji. Kilka dni po tych deklaracjach wybuchła historia z zanieczyszczeniami.
Przyjaźń to obecnie dwie nitki południowe, idące przez Białoruś na Ukrainę i dalej na Słowację, którymi można przesyłać rocznie 16,7 mln ton ropy, oraz trzy zachodnie do Polski o przepustowości 49,8 mln ton. Po oczyszczeniu instalacji, co zdaniem Rosjan nastąpi jeszcze w maju, będzie możliwe uruchomienie po jednej nitce w każdym kierunku. Pozostałe będą zablokowane przez kolejne miesiące, bo ropę nienadającą się do przerobu trzeba będzie wypompować i utylizować.
W optymistycznym scenariuszu Przyjaźnią będzie można w 2019 r. wysłać do 40 mln ton rosyjskiej ropy, gdy w 2018 r. było to 49 mln ton. Aby brakującą ilość wysłać koleją, potrzeba 5000 cystern, których brakuje. Perspektywa transportu przez porty jest również niepewna, a poza tym podnosi koszty.
Jak poinformował Reuters, w porcie Ust-Ługa znajduje się 10 tankowców z 1 mln ton ropy, której nikt nie chce kupić. Jeśli negatywne nastawienie dotychczasowych klientów się nie zmieni, koszty afery będą poważniejsze, niż się dziś przyjmuje.