Zacznijmy od tego, że ceny wszystkiego – naprawdę WSZYSTKIEGO – na antypodach są astronomicznie wysokie. Od litra mleka po nieruchomości, wszystkie ceny są tak niewiarygodnie i niesłusznie wywindowane, że nasuwa się oczywiste pytanie: co będzie dalej?

I oczywiście dalej tak być nie może. Kiedy opuszczałem kraj na dobre wiele miesięcy (jakieś sześć lat) temu, średnia płaca krajowa wynosiła orientacyjnie jakieś 40 000 AUD do 45 000 AUD. Teraz jednak kwota ta jest bliższa 78 000 AUD. To się po prostu nie mieści w głowie. Potwierdza to jednak fakt, że - inaczej niż prawie wszędzie na świecie - luka między wzrostem płac i cen faktycznie zmalała i nadal maleje w zastraszającym tempie.

Oczywiście w liczbie tej mieści się ogromny przechył w stronę przemysłu wydobywczego i boomu, jakiego doświadczył on w ciągu ostatnich kilku lat. Mimo
to jednak przeciętny człowiek na ulicy, chociaż może musi się ograniczać, to jednak nie tak bardzo. Zaciska się pasa, by starczyło na artykuły pierwszej potrzeby,
ale gdy oprocentowanie kredytów hipotecznych jest najniższe od 50 lat i może jeszcze zmaleć, wiatr na rynku nieruchomości nadal wieje ze stałą i raczej przerażającą prędkością. U podstaw tego zjawiska leży pragnienie, by żyć „australijskim marzeniem”, co wraz z wszechobecną ekspansją miast zapewnia niezaprzeczalną, silną bazę dla tego konkretnego rynku.

A boom wydobywczy to się nie skończył? – już słyszę Wasze pytanie. Cóż, krótka odpowiedź brzmi „tak” i „nie”. Australia to kraj, który od zawsze czerpał korzyści
z hodowli owiec i uważał się za szczęściarza. Poza tym unikał odejścia od globalnej przewagi konkurencyjnej opartej na towarach na rzecz większej różnorodności. Mógł sobie pozwolić na ten luksus dzięki zawsze obecnemu popytowi ze strony sąsiadów, a zwłaszcza Chin.

Ale Chiny słabną! – zakrzykniecie. Chiny zwalniają, a wraz z nimi z pewnością popyt na to, co Australia ma do zaoferowania. Tak i nie. Znowu, chociaż może faktycznie chiński wzrost nieco zwalnia, ale nie da się uciec od prostej ekonomii, która mówi o elastyczności popytu. Podobnie jak w przypadku naturalnej stopy bezrobocia, zawsze będzie minimalny dolny próg zapotrzebowania na towary. Więc chociaż popyt powiedzmy z Chin być może zwalnia, to jednak nie zanika on całkowicie i, szczerze mówiąc, nigdy nie zaniknie. To wystarczy (i na razie wystarcza), by Australia nadal pławiła się w luksusie. W najbliższych latach dynamika wzrostu tego dobrobytu może tylko po prostu nieco odbiegnie od dotychczasowej, ale nigdy całkowicie nie wyparuje. Więc Australia musi tylko przetrzymać słabszą koniunkturę. Oczywiście łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać, ale to da się zrobić i się zrobi.

Ci, którzy obstawiali czy zajmowali pozycje na krach, recesję, słabszą walutę itp. nadal będą tracić i rozczarowywać się z powodu braku tychże. Wszystko wskazuje na to, że w Australii faktycznie powinno nastąpić załamanie, i to poważne, ale prosta prawda jest taka, że tak się nie stanie. Jest wystarczająco dużo wolnych mocy produkcyjnych, wbudowanych mechanizmów stabilności i tym podobnych, aby najczarniejszy scenariusz skończył się na niewielkich korektach, stabilizacji i krótkich okresach stagnacji, a nie na pełnej recesji i gospodarczych krachach.

Jednak większymi obawami napawa mnie to, jak głupi stał się ten naród. Patrząc na pokolenia stwierdzam, iż te, które przyszły po moim, stopniowo stają się coraz głupsze i absolutnie ich nie interesuje by to zmienić. Nie zrozumcie mnie źle, moje pokolenie nie było wszak przeładowane dzisiejszymi Einsteinami, ale porównanie moich rówieśników z tymi, którzy przyszli po nas, jest zwyczajnie niepokojące. Zapewniano mnie, że wynika to z wielu czynników, z których najważniejszy to drenaż mózgów, którego Australia najwyraźniej doświadcza. Z tego, co mi mówią wynika, że nową normą jest zdobyć wyższe wykształcenie za rozsądną cenę, a potem dać nogę za morze. Szczerze mówiąc to ma jakiś sens. Możliwości na tak niewielkim rynku, jak australijski, pojawiają się rzadko, czemu więc nie wyjechać?

Ale to nie jest jedyny przypadek głupoty, czy raczej jedyna przyczyna. Dzisiejsza Australia przypomina mi USA sprzed jakichś 25 lat. Naród, który nie rozumie,
że zaraz za jego linią brzegową cała planeta istnieje niezależnie od niego. Mentalność wyspiarska jest dobrze i głęboko zakorzeniona w dzisiejszej Australii. Kwitnie tam całkowicie wyspiarska egzystencja i tak im pasuje. Rodzi się z tego szczególny rodzaj ignoranckiej arogancji, który przedłuża egoistyczne koło głupoty
i nieuzasadnionej nacjonalistycznej dumy.

A politycy australijscy?! Twardogłowe wieśniaki, które nie odróżniają lewej ręki od prawej. Jak już wiele razy wspominałem (i podobnie jak w wielu krajach), dwie główne partie polityczne, które są tak do siebie podobne i tak bardzo trzymają się środka politycznej drogi, że żadna nie oferuje realnej alternatywy, a już tym bardziej jasnej wizji przyszłości kraju. Smutne. Niech ktoś wrzuci w wyszukiwarkę Malcolma Turnbulla i uruchomi petycję, by ten gość został wybrany.W kraju, w którym się urodziłem i wychowałem, dominowała postawa w stylu „będzie dobrze” i „wszystko pod kontrolą” - postawa nieprzejmowania się małymi rzeczami i po prostu cieszenia się słusznie wygodnym życiem.

Taki był charakter narodowy i jestem niesłychanie wdzięczny, że zostałem w nim wychowany. Dzisiaj jednak na tak wiele sposobów jest to coś niemal dokładnie odwrotnego. Kraj (mówię to jako dumny Australijczyk), który jest na końcu świata, ale z jakichś powodów uważa obecnie, że jest (i ma prawo być) na tej samej scenie, co tacy jak USA czy Wielka Brytania. Sydney, moje rodzinne miasto, śmie porównywać się z takimi jak Londyn i Nowy Jork. W parze
z tym idzie zbyt nadmuchane, bezpodstawne i oszukane wysokie mniemanie
o sobie, wynikające z wrodzonej niepewności. Tak mnie to wytrąca z równowagi i tak jest to sprzeczne z naturą tego, czym zawsze była Australia, że przepełnia mnie groza na myśl o tym, jak ten naród będzie wyglądał za kolejne pięć lat, nie mówiąc już o dalszej przyszłości.

Wszystko to może się Wam wydawać aroganckim narzekaniem emigranta, który wrócił tylko po to, by skopać miejsce, które niegdyś nazywał domem. By obwieścić wszystkim, o ile lepiej żyje się tam, gdzie on żyje, i jak beznadziejnie jest wszędzie indziej. Ale zapewniam Was, że tak nie jest. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie: głęboko zasmuca mnie, gdy widzę, gdzie ten kraj obecnie jest, a jeszcze bardziej – ku czemu zmierza...

Ken Veksler, Saxo Bank