Sytuacja na rynku złota nie wydaje się zbyt ciekawa – kruszec od początku roku praktycznie stoi w miejscu. Taki wynik jest jednak rezultatem zaciętej walki popytu z podażą zakończonej remisem.

Powinniśmy zacząć się do niego przyzwyczajać, gdyż zdecydowany ruch w jakąkolwiek stronę nie jest na razie prawdopodobny.

Słabe wyniki złotych inwestycji mogą być zaskoczeniem. Wydaje się, że wszystko sprzyja temu, by kruszce drożały. Po pierwsze poprawia się nastawienie inwestorów względem ryzykownych aktywów. Słabnie dolar, rosną ceny akcji i pozostałych surowców. Gdyby pozostała w mocy utrzymująca się przez ostatnie dwa lata zależność, kruszec powinien w takich warunkach drożeć. Po drugie nie można narzekać na popyt ze strony inwestorów indywidualnych – ilość złota zgromadzonego w funduszach ETF jest bliska rekordu osiągniętego w grudniu minionego roku. Wyjątkowo dobrze w ostatnich miesiącach sprzedawały się też bite w USA złote monety. Po trzecie nie zawiódł Ben Bernanke, który zdementował pogłoski o przerwaniu trzeciego programu ilościowego łagodzenia. Dlaczego więc nie ma kontynuacji wzrostów?

Przede wszystkim powodem jest to, że wymienione fakty, jeśli się dobrze nad nimi zastanowić, wcale nie budzą optymizmu. Korelacja między złotem a ryzykownymi aktywami, o której sam kilka razy pisałem, nie może mieć charakteru trwałego. Bez względu na to bowiem, co powoduje, że złoto drożeje i tanieje w rytmie nadawanym przez giełdy, na dłuższą metę kruszec nie jest w stanie dotrzymać kroku ryzykownym aktywom. Złoto nie generuje żadnych przepływów pieniężnych, a jego wartość w ostatnich latach zależy (paradoksalnie) w znacznym stopniu od popytu inwestycyjnego. Inwestorzy zaś kupowali kruszec przede wszystkim jako zabezpieczenie przed różnego rodzaju ryzykami. W momencie, gdy światowa gospodarka wychodzi na prostą, kruszec nie ma po prostu szans z tradycyjnymi inwestycjami. Niewykluczone, że zanik dodatniej korelacji między akcjami będzie już trwały.



Nie sposób zaprzeczyć, że zainteresowanie inwestorów indywidualnych złotem w ostatnich miesiącach nieco wzrosło. Jednak fiskalny klif mamy już za sobą, a emocje wokół podniesienia amerykańskiego limitu zadłużenia są daleko mniejsze niż w sierpniu 2011. Nawet dynamiczny wzrost sprzedaży monet pod koniec roku nie zmienił zasadniczo obrazu tego rynku. Od kryzysowego 2009 roku monet sprzedaje się coraz mniej. W 2012 roku spadki sięgnęły 25%. Fundusze ETF cały czas trzymają się nieźle, chociaż już dużo mniej optymizmu widać wśród zarządzających funduszami hedgingowymi. Liczba pozycji spekulacyjnych obliczonych na wzrosty złota jest bliska czteroletniego minimum.

Polityka pieniężna, choć stanowi cały czas silne wsparcie dla cen kruszcu, nie stanie się raczej impulsem do dalszych wzrostów. Powód jest prosty: ilościowe łagodzenie jest już w cenach, a rynek stopniowo zaczyna wyceniać nie obniżkę, a podwyżkę stóp procentowych. Krótkoterminowe rentowności są oczywiście cały czas rekordowo niskie, jednak oprocentowanie dziesięcioletnich obligacji amerykańskich uparcie pnie się do góry, przekraczając ostatnio – pierwszy raz od prawie roku – 2%. Dalszy ruch w tę stronę, nieuchronny, jeśli gospodarka amerykańska będzie nabierać tempa, jest na dłuższą metę bardzo niekorzystny dla złota. Chętnych na trzymanie kruszcu jest bowiem znacznie mniej, gdy bezpieczne instrumenty oferują zysk wyraźnie wyższy od inflacji.

W ostatnich tygodniach na rynek złota napłynęła inna ważna informacja, niekorzystna dla posiadaczy długich pozycji. Największy konsument żółtego metalu – Indie – podniósł o 50% cła na import kruszcu. Wiadomość ta jest ważna o tyle, że stanowi kolejny krok w realizacji świadomej strategii. Indyjski rząd uważa, że import złota jest głównym czynnikiem powodującym narastanie deficytu handlowego. Indie bowiem całość kupowanego złota importują, a fakt, że są największym konsumentem żółtego metalu na świecie, powoduje, iż są to sumy o sporym znaczeniu dla bilansu płatniczego. Ponieważ zaś indyjska rupia i tak jest bardzo słaba, a rezerwy walutowe kurczą się, rząd stara się podejmować środki zaradcze. Na razie są one dość skuteczne, przynajmniej w odniesieniu do importu kruszcu. Ten zmalał z 1000 ton w 2011 (ponad jedna trzecia światowej produkcji) do 800 ton w 2012. W tym roku będzie na pewno jeszcze niższy.

Kupujący złoto oczywiście nadal się znajdą. Cały czas spore jest zainteresowanie w innych krajach azjatyckich, nie ma też sygnałów, by banki centralne odstąpiły od swojej strategii akumulacji złotych rezerw. Jednak nie będzie ich, moim zdaniem, dostatecznie dużo, by wyciągnąć rynek złota ku nowym szczytom. Bez kolejnych rekordów zaś trudno się spodziewać, by ożywiło się zainteresowanie inwestorów indywidualnych. Dalsza stabilizacja i zmniejszenie pokryzysowej niepewności rysuje więc raczej stagnacyjno-spadkowy scenariusz dla żółtego metalu.

Maciej Bitner