Możliwe, że światowa gospodarka będzie musiała znaleźć nieco inny model wzrostu – taki, który nie będzie wyłącznie nastawiony na podnoszenie PKB – a konsumenci nowe sposoby realizowania swoich potrzeb, lepiej traktujące naturę. To nie poświęcenie, lecz zmiana – tak już się zdarzało w przeszłości. Pozwoli to nam zachować planetę – przynajmniej taką, jaką znamy – na dłużej.
W artykule „Wytrącani z równowagi” (Magazyn DGP 193/2020) Sebastian Stodolak próbuje dowieść, że tylko niezrównoważony rozwój może nas uratować, przyrodę również. Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą tezą. I zacznę swoje wyjaśnienie od początku, czyli od błędnego, pomijającego ważny aspekt, rozumienia przez autora określenia „sustainable development”. Na nasz język jest ono przekładane jako „zrównoważony rozwój”. Polskie tłumaczenie z pewnością nie oddaje w pełni znaczenia angielskiego terminu, ale trudno znaleźć lepszy. Na nieostrości tego sformułowania w naszym języku autor w dużej mierze opiera jednak argumentację podważającą sens takiego rozwoju.
„Sustainable” według definicji słownika Cambridge oznacza „możliwy do podtrzymania lub kontynuacji”. W kontekście środowiska oznacza to rozwój, który pozwala naturze odradzać się i podtrzymywać dobrostan ludzkości. Autor artykułu nie zauważa tego aspektu i przytacza m.in. definicję z raportu Brundtland z 1987 r. Tymczasem od tamtej pory definicja zrównoważonego rozwoju została wzbogacona właśnie o kwestię utrzymania zdolności regeneracyjnych ekosystemów i systemów społecznych. Można się o tym dowiedzieć choćby z opracowania z 2018 r. „Sustainability, Restorative and Regenerative”, przygotowanego przez naukowców i ekspertów w ramach europejskiej współpracy w dziedzinie nauki i technologii (European Cooperation in Science and Technology – COST). Autor artykułu, krytykując pojęcie zrównoważonego rozwoju, woli posiłkować się cytatem ze Starego Testamentu: „czyńcie ziemię sobie poddaną”. Podam kilka dosyć oczywistych argumentów przeciwko jego tezom, które nie wymagają teologicznych odniesień.
Zatracenie zdolności samoodradzania się przyrody powoduje zanikanie ekosystemów i całych gatunków – do tego chyba nie trzeba nikogo przekonywać. A człowiek, z punktu widzenia planety, jest jednym z gatunków, choć niewątpliwie dominującym. Upraszczając, można powiedzieć, że rozwój zrównoważony to taki, który nie powoduje, iż człowiek podcina gałęź, na której siedzi, czyli niszczy nieodwracalnie swój habitat. Oczywiście do wytłumaczenia tego zjawiska można zaprząc popkulturę i nauki chrześcijańskie, ale tak naprawdę wystarczy zdrowy rozsądek. Ten dopuszcza możliwość korekty modelu gospodarczego wywodzącego się z XVIII-wiecznej teorii ekonomii klasycznej Adama Smitha. Również i mnie na studiach uczono, że czynnikami produkcji są zasadniczo kapitał i praca; ziemia była wymieniana z rzadka albo traktowana jako składowa kapitału – aktywo trwałe. Im więcej nakładów, tym więcej produkcji i zysków. Rewolucja przemysłowa nie zakładała skończoności zasobów ziemi. Ich granice nie były wówczas znane. Dymiono, wytapiano, wytwarzano, wykorzystując nowo zdobyte narzędzia i przełomowe odkrycia naukowe. Ale mamy XXI w. i po prostu nie stać nas już na ignorowanie tego, że zasoby ziemi są wyczerpywalne, ani negatywnego wpływu działalności przemysłowej na klimat. Chyba że myślimy o ludzkości wyłącznie w kategoriach własnego pokolenia.
Zdaniem autora tekstu „samopoświęcenie” dla przyszłych generacji nie za bardzo ma sens, bo nie wiadomo, czego będą one potrzebować, a poza tym człowiek dzięki technologii uniezależnia się od zasobów natury. Biorąc jednak pod uwagę obecny stan wiedzy i naszą trwającą zależność od natury, rozsądne jest założyć, że nasze dzieci będą potrzebować tej samej planety co my. Przy założeniu, że w najbliższym czasie nie skolonizujemy innej.
Pogląd ten wydaje się szeroko podzielany, ale z oporem jest wcielany w życie. W grudniu 2015 r. blisko 200 państw zobowiązało się do działań, które ograniczą wzrost globalnej temperatury do 1,5°C i zneutralizują ten wzrost do końca wieku. Próg ten nie został wzięty z sufitu: analizy naukowców wskazują, że jeśli globalne ocieplenie względem epoki przedindustrialnej sięgnie 2°C, poziom morza może się podnieść w wielu miejscach nawet o kilkadziesiąt centymetrów. Zaowocuje to powodziami, erozją wybrzeży oraz zasoleniem wody pitnej. Z kolei wzrost o 3°C spowoduje stopnienie wielu lodowców i pokryw lodowych, a w konsekwencji zalanie nizinnych obszarów. Pustynie rozrastałyby się, a burze stałyby się bardziej gwałtowne. Coraz więcej obszarów przestałoby się nadawać do zamieszkania.
Zrównoważony rozwój nie jest aż tak niejasną i niesprecyzowaną ideą, jak próbuje przekonać czytelników autor tekstu. We wrześniu 2015 r. państwa ONZ przyjęły w rezolucji 17 celów zrównoważonego rozwoju, co pozwala dość dobrze go zrozumieć – nawet jeśli polskie tłumaczenie pojęcia nie jest idealne. Wśród celów znajdują się eliminacja ubóstwa, zapewnienie wysokiej jakości edukacji, równość płci, innowacyjność przemysłu, czysta woda i czysta energia, ekologiczne miasta, odpowiedzialna konsumpcja i produkcja, ochrona klimatu, a także sprawiedliwość i silne instytucje. Każdy z tych celów rozpisany jest na konkretne inicjatywy, takie jak unikanie plastikowych toreb, sadzenie drzew, recykling czy ograniczenie marnowania wody. ONZ przypomniała ostatnio je w związku ze światową sytuacją wywołaną pandemią COVID-19 w specjalnym filmiku „Urgent Solutions for Urgent Times”, wyreżyserowanym przez Richarda Curtisa (https://www.un.org/sustainabledevelopment/sustainable-development-goals/). Oczywiście można toczyć dyskusje, na ile cele te są sensowne, realistyczne czy są wdrażane itd. Nie można jednak twierdzić, że nie wiadomo, o co w ogóle chodzi.
I choć to prawda, że dzięki technologiom człowiek jest w stanie coraz oszczędniej korzystać z zasobów ziemi – to zresztą element zrównoważonego rozwoju – to do niezależności nam daleko. Żywimy się płodami rolnymi, korzystamy z minerałów i kopalin, a nawet jeśli przestawiamy się na odnawialne źródła energii, to one też pochodzą z natury – wiatru, słońca i wody. Zdaniem autora te metody środowiskowej optymalizacji najlepiej dojrzewają w warunkach nieskrępowanej swobody gospodarczej, a nie odgórnych reform. Jako dziennikarka od kilkunastu lat obserwująca rynek energetyczny mam w tym względzie poważne, wręcz fundamentalne wątpliwości. Obawiam się, że bez polityki ONZ, a przede wszystkim unijnego pakietu klimatycznego, który zakłada osiągnięcie w tym roku przez państwa Wspólnoty m.in. 20-proc. redukcji emisji CO2 i 20-proc. udziału OZE w europejskim miksie energetycznym, maski nosilibyśmy na stałe, nie tylko z powodu pandemii.
A skoro jesteśmy przy pandemii – autor argumentuje, że skupienie się na idei zrównoważonego rozwoju odwraca uwagę od zagrożenia chorobami zakaźnymi. Uważam, że jest dokładnie odwrotnie: pandemia jest dowodem na to, jak potrzebny jest zrównoważony rozwój. Oczywiście wciąż nie rozumiemy do końca, co spowodowało, że koronawirus rozlał się po świecie, ale są dowody na to, że niszczenie natury nie jest tu bez znaczenia. W maju tego roku naukowcy analizujący związki między chorobami zakaźnymi a dziką przyrodą na łamach brytyjskiego dziennika „The Guardian” ostrzegali, że jeżeli podejście ludzkości do środowiska naturalnego się nie zmieni, nie unikniemy kolejnych pandemii podobnych do tej obecnej. Badacze doszli do wniosku, że wylesianie i inne sposoby przekształcania terenu zmuszają egzotyczne gatunki do opuszczenia swoich naturalnych siedlisk i bytowania w środowisku ukształtowanym przez ludzi. Tam tworzą się nowe choroby, a bliski kontakt umożliwia ich przenoszenie na człowieka. „The Guardian” przytacza też dane amerykańskich Centrów Kontroli i Zapobiegania Chorobom Zakaźnymi (CDC), z których wynika, że trzy czwarte nowych wirusów, którymi zakażają się ludzie, pochodzi od zwierząt, ale to aktywność człowieka zwiększa ryzyko zainfekowania.
Co ciekawe, polska badaczka z Uniwersytetu Warszawskiego dr Aneta Afelt już w 2018 r. w jednym z artykułów dowodziła, że ze względu m.in. na duży przyrost ludności i intensywne wylesianie południowo-wschodnia Azja spełnia wszystkie warunki, by stać się centrum nowych chorób zakaźnych lub nawrotów starych. Wielu naukowców podkreśla, że kluczem do opanowania przyszłych epidemii jest właśnie zrozumienie, iż to działania człowieka są odpowiedzialne za rozwój i rozprzestrzenianie się chorób odzwierzęcych. Jako szczególnie narażone regiony – poza wschodnią Azją – wymienia się też Amerykę Południową ze względu na szybkie wycinanie puszczy amazońskiej. Na dowód czego wskazuje się, że rozpowszechnianie wirusów wśród nietoperzy mieszkających blisko wylesionych okolic wynosi 9,3 proc., podczas gdy u nietoperzy żyjących w dziewiczych lasach – tylko 3,7 proc. Ktoś może oczywiście powiedzieć, że twardych dowodów na powiązanie pandemii z wylesianiem brak. Ale chyba nikt już nie powinien mieć wątpliwości, że na tym etapie naszego rozwoju stan środowiska naturalnego wpływa na dobrostan człowieka.
Ponieważ nasz model rozwoju opiera się wciąż na wzroście PKB, efekt jest taki, że przy szalejącej pandemii nie stać nas na drugi lockdown. Stawką są przychody firm i pracowników, lecz także budżetu, z którego finansowana jest ochrona zdrowia. PKB nie można więc lekceważyć, ale jego wzrost warto zrównoważyć innymi wskaźnikami i kryteriami.