Ujawniony przez dziennikarzy masowy proceder prania pieniędzy w zachodnich bankach nie powinien dziwić. Gdy w grę wchodzą miliardy, proces wymyka się ocenom w kategoriach dobra i zła, a aksjologia przestaje być użytecznym narzędziem. Doskonale wiedział o tym Nicolas Sarkozy, który prowadził swoje kampanie wyborcze za pieniądze Muammara Kadafiego, by później – podczas arabskiej wiosny – wziąć udział w nalotach na Libię.
Były doradca Donalda Trumpa, Paul Manafort, przyjął ponad 17 mln dol. za współpracę w latach 2012–2014 z obalonym w wyniku Majdanu Wiktorem Janukowyczem. Równocześnie nie chwalił się tym, że doradzał jego formalnej przeciwniczce – Julii Tymoszenko. Niemieckie banki współpracowały z mołdawskim laundromatem. A ze swoimi znajomościami nie obnosili się też Boris Johnoson i David Cameron, którzy jeszcze w 2014 r. sympatyzowali z byłym wiceministrem finansów Rosji, byłym prezesem Wnieszekonombanku (swoją drogą fascynująca organizacja) i bliskim współpracownikiem Władimira Putina – Władimirem Czernuchinem.
Po zestrzeleniu nad Ukrainą malezyjskiego boeinga w 2014 r. te informacje na chwilę oburzyły obywateli Zjednoczonego Królestwa. Ale nie lokalne elity, które – jak wynika z raportu Parlamentarnego Komitetu Bezpieczeństwa i Wywiadu z 2019 r. – nadal brały pieniądze od rosyjskich oligarchów i pomagały im legalizować brudne pieniądze w City. Takie zblatowania powodują, że były oficer KGB, a dziś biznesmen Aleksandr Lebiediew może kupić w Wielkiej Brytanii dwie poważne gazety (The Independent i Evening Standard), a stolicę Wielkiej Brytanii nazywa się Londongradem.
Z tego też powodu powstało pojęcie krymintern, które oznacza symbiozę między państwem – w tym przypadku rosyjskim – a światem biznesu, służb i kryminału. To samo dotyczy wielu satrapii, które szukają „wyjścia” na liberalne demokracje. W Azji Środkowej na mniejszą skalę blatuje Azerbejdżan czy Turkmenistan. Na Bliskim Wschodzie nikomu nie śmierdzą lewe pieniądze saudyjskie czy prowizje od handlującego już chyba wszystkim Hezbollahu. W sterylnych wieżowcach Londynu czy Paryża na nikim to nie robi i nie będzie robiło wrażenia. Bo to na zawsze pozostanie rzeczywistość poza dobrem i złem. Niezależnie od tego, ile stron poufnych dokumentów ujawni prasa, liczy się twarde pytanie „ile?”, a nie „skąd i od kogo?”. ©℗