Przed nami dni ożywionej dyskusji o stanie finansów publicznych. Asumpt do niej daje nowelizacja tegorocznego budżetu, którą niebawem będzie zajmował się Sejm, ale i projekt dochodów i wydatków państwa na przyszły rok, który do konsultacji dostała właśnie Rada Dialogu Społecznego.
Wstępem do debaty będą rządowe prognozy deficytu i długu całego sektora finansów publicznych. Po miesiącach spekulacji, dla których pożywką było wypychanie wydatków na walkę z kryzysem do specjalnie w tym celu utworzonych funduszy pozabudżetowych, statek finansów publicznych wypłynął z mgły: dziś już wiemy, że mamy do czynienia z sytuacją bez precedensu. Tegoroczny deficyt sektora finansów ma wynieść aż 12 proc. PKB, dług liczony metodą unijną wzrośnie do 62,2 proc. PKB. To rekordowo dużo, co kładzie się ostrym cieniem na obrazie stabilnych przez ostatnie lata finansów publicznych. A dodajmy, że w przyszłym roku deficyt ma wprawdzie spaść, ale wciąż będzie wynosił 6 proc. PKB.
Dość łatwo odgadnąć, jaka taktyka będzie dominować w nadchodzących bitwach o stan państwowej kasy. Adwersarze rządu zarzucą mu nadmierne luzowanie budżetowego pasa, to, że mimo kombinacji z funduszami pozabudżetowymi prawda jednak wyszła na jaw i widzimy rzeczywisty, dramatyczny stan finansów publicznych. Że kilka lat dobrej koniunktury rząd przespał i zamiast pracować nad nadwyżką w budżecie, chętniej „rozdawał pieniądze na socjal”, za co dziś przychodzi nam płacić wysoki rachunek. Zapewne z flanki przypuszczą szturm z hasłami o nadmiernym zadłużaniu się na koszt przyszłych pokoleń, a w odwodzie zostanie jeszcze prześmiewcza teza, że oto rząd obiecywał budżet bez deficytu, co miało mu zapewnić miejsce w historii. I że udało się to połowicznie – bo co prawda zapisze się w annałach, ale dlatego że deficyt jest duży jak nigdy dotąd.
Linia obrony też jest w sumie przewidywalna. Pierwszy szereg schowa się za tarcze: antykryzysową i finansową, i da odpór, wyciągając argument o małym wzroście bezrobocia i dość płytkiej – na europejskim tle – recesji w gospodarce (rząd wpisał do budżetu prognozę spadku PKB w tym roku o 4,6 proc.). Drugi szereg poprawi tym, że przecież wszyscy tak robią: każdy rząd zasypuje kryzys pieniędzmi, a mimo to np. Niemcy będą mieć spadek PKB o 6 proc. Z lewego skrzydła pójdzie kontrnatarcie, że zwiększanie deficytów w czasach kryzysu nie jest niczym nowym, rząd PO-PSL też przecież tak robił, gdy ponad dekadę temu wybuchł kryzys finansowy. A historia z funduszami pozabud żetowymi to działanie jednorazowe, nie ma do nich powrotu już w 2021 r., wydatki wracają do budżetu i znów będzie „po bożemu”. I też przecież nikt tu Ameryki nie odkrył, uciekanie przed progami ostrożnościowymi dla długu ma długą, pełną sukcesów historię.
W zasadzie każdy ma i nie ma racji jednocześnie. Wszystkie przytaczane argumenty są bowiem prawdziwe, ale też łatwo je obalić. Deficyt rekordowy? Prawda, ale nie mógł być inny przy takiej skali kryzysu. A każdy kryzys generuje większy deficyt i tak było choćby przy poprzednim, gdy u władzy była koalicja PO-PSL. Udało się uniknąć bezrobocia? Owszem, na razie i bardzo dużym kosztem: licząc tylko zmianą deficytu finansów, można go wycenić na jakieś 250 mld zł w tym roku. „Na razie”, bo nie wiemy, co będzie po odłączeniu rządowej kroplówki, bez której – licząc z grubsza – 640 tys. ludzi straciłoby pracę. Tyle bowiem osób – co wiemy z danych GUS – zachowało zatrudnienie, ale nie przychodziło do pracy w II kwartale, bo ich firmy miały przerwę w działalności. Zbyt wolny powrót do budżetowej normalności? Być może, ale to już kwestia priorytetów. Jeśli odrzucamy zaciskanie budżetowego pasa jako szkodliwe dla wzrostu gospodarczego, to strategia „wyrastania” z deficytu i długu w rytm gospodarczego rozwoju wydaje się najbardziej rozsądna. Do tego nie jest nowa i była już stosowana przez poprzedników obecnej władzy.
Zatem utarczki będą jałowe – w tym sensie, że nie może być w nich zwycięzcy. Czas na rozliczenia nadejdzie, gdy opadnie pandemiczny kurz.